Strach się bać

To gorące lato pełne jest strachów. Zwierzęcym niemal lękiem przejmuje, lub powinno nas przejmować, samo to, że oddychamy i jemy, że myjemy się, pierzemy, że po prostu żyjemy. Hodowla, podróżowanie, intensywne rolnictwo, ogrzewanie mieszkań to podstawowe grzechy, które popełniamy, nie doceniając ich wagi dla przyszłości. W mediach pełno wstrząsających wiadomości na ten temat, podkolorowanych, sprzedawanych jak najnowsze sensacje. No więc strach się bać.
A jednak nie przeszkadza nam to jednocześnie używać życia i cieszyć się nim, choć czasem z poczuciem winy. Faktem jest, że coraz więcej osób zwraca się ku wegetarianizmowi, unikając jedzenia produkowanego przemysłowo i nieoszczędnie mięsa, przesiadamy się na rowery, pierzemy w naturalnych środkach do prania, bierzemy prysznic zamiast pławienia się w wannach, szukamy coraz nowszych i wydajniejszych sposobów na różnorodne oszczędzanie środowiska. A jednocześnie jesteśmy wielce rozrzutni.
W czasie ostatnich wakacji moje domowe gospodarstwo nawiedziła fala awarii sprzętów. Pierwszą reakcją było, że należy je wyrzucić i rozejrzeć się za nowymi. Drugą myślą było: a może da się zreperować te zupełnie dobrze dotąd sprawujące się urządzenia. Zaczęłam poszukiwać w Warszawie, grzebać w Internecie, dzwonić. Niestety okazywało się, że każdy z warsztatów naprawczych miał jakiś powód, aby odmówić usługi. A to bardziej opłacało mi się ponoć kupić nowe urządzenie, a to na przeszkodzie stał powszechny brak części, a to kupiona kilka lat temu świetna pralka swoje już odsłużyła.
Ale postanowiłam nie spasować: w zapracowanym warsztacie reperacji pralek tak długo nudziłam miłego pana, że poradził mi pogrzebanie koniuszkiem noża (po odłączeniu z prądu!): dzięki temu guziczek wyskoczył na swoje miejsce. Ta awaria była bowiem w istocie mikroskopijna. Na inne bolączki znalazłam radę dopiero kiedy (z racji mniejszych gabarytów było to możliwe) zawiozłam popsute sprzęty do mojego ulubionego Pułtuska. Tam zreperowano mi w ciągu godziny drobiazg, który unieruchomił wydawałoby się nieodwołalnie popsuty sprzęt grający, w czasie drugiej godziny zreperowano mi elektryczną maszynkę do mielenia, która jako wyposażenie ma doskonałe sitko do maku i – najważniejsze, przystawkę do wyciskania szczególnie ulubionych rodzinnych ciasteczek z kruchego ciasta Prababci.
Wiadomo, cieszy nas kupowanie, nowości i pełna nowoczesność, ale starsze sprzęty mogą odzyskać swoją użyteczność, tylko trzeba chcieć oraz mieć możliwość znalezienia dla nich ratunku. A ileż to oszczędności dla środowiska, nie tylko na etapie produkcji ale i przy złomowaniu i wyrzucaniu. Popieram małe, zapomniane warsztaty, których pracownikom się chce. No i, można kompensacyjnie, w nagrodę za każdy uratowany przed wyrzuceniem i zanieczyszczający środowisko przedmiot, zapalić niewielkie, staroświeckie ognisko!
PS: Wyciśnięte kruche ciastka zdobię czekoladową polewą i wtedy jest tradycyjna pycha. Smakują zupełnie inaczej niż ciastka wycinane kieliszkiem lub szklaneczką
I jeszcze podzielę się prostym przepisem na polewę do ciastek (niekoniecznie do takich, o jakich piszę wyżej, doskonała jest do wszystkich kruchych i drożdżowych czy proszkowych ciast) .
W garnuszku umieszczamy: 4 łyżki stołowe wody, tyleż cukru, 3-4 łyżki ciemnego kakao, 5 dag (1/4 kostki) masła. Gotujemy, aż masa wyraźnie zacznie się zagęszczać – szybko wylewamy na ciasto, gdyż ekspresowo tężeje.