Rekonesans przedzjazdowy

Pisałem ostatnio i w  blogu, i w „Polityce” o lokalach, które odstraszają zarówno swoim szyldem jak i okropnymi tłustymi, przypalonymi daniami. A jest ich coraz więcej. Co gorsza zauważyłem także tendencje do obniżania się poziomu w knajpkach, które jeszcze do niedawna uważałem za oazy dobrego jedzenia. Martwię się tym, bo przecież czas naszego spotkania nieuchronnie zbliża się. Absolutnie niezbędny stał się więc przedzjazdowy rekonesans.

Czas po temu jest doskonały. Wnuczęta ze swoją mamą wyjechały gdzieś na sam kraniec Polski, pod Wiżajny, gdzie będą śpiewać (obóz szkoleniowy chóru Agaty czyli zespołu Po Środku Żywota), kapać się i łowić ryby. Nam w spadku zostawili na wsi psa i żółwia. Pies natychmiast znalazł jeża ale tak go hałaśliwie najpierw anonsował a potem napastował, że musiałem miłego kolczastego gościa wynieść do lasu.  Jesteśmy więc w zasadzie tylko we dwoje i możemy przez parę dni nie gotować tylko pobuszować po okolicy.

Do „Klepiska” nie zajrzeliśmy nawet, bo pamiętamy jeszcze ostatnią tam wizytę. Brrr. Przed odbudowaną po pożarze  „Chłopską Zemstą” ostrzegli nas znajomi więc chwilowo ja też omijamy. Na pierwszy ogień trafił się „Złoty Lin”. Przed kilkoma laty gdy knajpka nazywała się jeszcze „Pod Złotym Linem” to waliliśmy tak jak w dym. Pisałem wówczas, że to najlepsza restauracja rybna nie tylko na Mazowszu ale w całej środkowej części Polski. Potem starzy właściciele odeszli na emeryturę a nowi jakoś nie przypadli nam do gustu, zwłaszcza, że odrzucając słówko „Pod” z nazwy usiłowali darmo przejąć dorobek 50 lat poprzedników. Teraz jednak odrzucając uprzedzenia postanowiliśmy odnowić znajomość ze złotym linem w śmietanie.

Początek nie był zachęcający: gdy zajrzeliśmy do sympatycznego ogródka przed knajpką tuż za płotem stał szambowóz i wybierał pozostałości  po gościach lokalu z obszernego zbiornika. Przy paru stolikach siedzieli klienci ciesząc się zapewne z braku powonienia lub kataru siennego. My weszliśmy do środka. Wnetrze nieco przebudowano likwidując taras od strony bardzo ruchliwej szosy i urządzając tam dodatkową przestronną salę. Dobrze to wyszło. Zlikwidowano także wystrój POM poprzednikach w postaci wypchanych ptaków i wysuszonych ryb. Też wyszło to na dobre lokalowi.

Zajrzałem do toalety i ucieszony jej czystością postanowiłem, że wprawdzie nie na dworze ale w środku zjemy tu obiad. Karta była znacznie mniejsza niż za dawnych lat ale sztandarowe danie czyli Złoty Lin w śmietanie pływał na samym początku. Nieźle rokowały też zimne przekąski czyli ryby w galarecie i faszerowane. Pośród kilku zup była sandaczowa, a w daniach bezmięsnych niezły wybór pierogów. Teraz należało ruszyć do boju czyli co się da spróbować. Karp w galarecie – więcej niż jadalny. Zwłaszcza, że podany z dwoma sosami: chrzanowym i majonezowym. Dobre śledzie. Wspomniana zupa sandaczowa trochę – jak na mój gust – zbyt wodnista ale z dużymi kawałkami tej pysznej ryby i o właściwej pikantności. Złota rybka w śmietanie poprawna. Ale to jako zachęta do stałego bywania zbyt nikłe. Mieszana surówka z kilku kapust i marchewki przypomniała nam wspaniałe wielkie talerze pełne kolorów jarzyn  podawane w starym „Linie”. Poradziliśmy miłej i urodziwej kelnerce by wspomniała o takim talerzu szefowi. Zobaczymy co z tego wyniknie. Okoń zapiekany z pomidorami był wprost fantastyczny. A pierogi ze szpinakiem i – nieco gorsze – z mięsem  warte grzechu obżarstwa. Przy bardzo umiarkowanych cenach oceniliśmy nowego „Lina” na dwie gwiazdki w skali pięciostopniowej. Poprzedni lokal miał oczywiście dyplom ?Polityki? z pięcioma gwiazdkami. Mam nadzieję, że do września nowy „Lin” nieco się podciągnie i będzie można tu zjeść sobotni późny obiad lub wczesną kolację. I to w tak zacnym międzykontynentalnym gronie.