Co tam masz na haczyku?
Na haczyku oczywiście wisi przynęta. Najpierw na rybę, a potem na smakosza. Mało bowiem znam ludzi, którzy twierdzą, że ryb nie jadają. Biadam nad ich losem, ponieważ pozbawiają się fantastycznych doznań smakowych, a i ze zdrowiem może być krucho. Ryby bowiem dają nam to czego inne produkty spożywcze nie mają. Myślę np. o słynnym kwasie tłuszczowym omega 3. Jako że mój blog nie jest medyczny, ominę zręcznie ten temat sugerując tylko np. hipochondrykom nie jadającym ryb, by się nad tym zastanowili.
My zaś – mam na myśli zjadaczy dorszy, linów, okoni, fląder i wszelkiego innego pływającego tałatajstwa – zajmijmy się dziś rozpamiętywaniem zalet naszej morskiej i śródlądowej diety.
Po pierwsze – a dotyczy to tych, którzy lubią wędkować – relaks nad wodą z robakiem lub np. ziarenkiem grochu na końcu żyłki to wyjątkowa przyjemność. Nawet tnące czasem komary lub meszki nie są w stanie mnie wypłoszyć znad rozlewisk Narwi, gdzie często przesiaduję w towarzystwie wnucząt (także z wędkami w rękach). Podniecają naszą wyobraźnię wyskakujące z wody wysoko nad powierzchnię żerujące szczupaki. Zachwycają barwą przelatujące nad taflą wody zimorodki, zdumiewają kozim beczeniem fruwające nad głowami bekasy, cieszą oko wysoko krążące wielkie orły. A gdy do domu wracamy z połowem przyjemność jest podwójna. Najpierw bliski kontakt z przyrodą, a potem z patelnią.
Po drugie zaś – wszystko co pływa a w końcu ląduje w naszej kuchni stwarza setki możliwości pokazania kunsztu kucharskiego. Smażone, pieczone, duszone, gotowane. Wszystkie techniki kucharskie nadają się do przyrządzania ryb. A dziś – to wiadomość dla przeciwników wędki – można kupić ryb tyle (albo i jeszcze więcej) jak za czasów naszych przodków, którzy potrafili zadziwić Guillaume’a Beauplana francuskiego kartografa i smakosza twierdzącego, po podróży przez całą Europę, że to w Polsce właśnie podają najlepiej przyrządzone ryby.
No to teraz, na zachętę, kilka moich ulubionych rybnych przepisów. Wierzę, że dorzucicie swoje i znów stworzymy wspólnie mały przewodnik po daniach rybnych. No to smacznego!
Karasie w śmietanie
1 kg karasi, 5 dag masła, łyżka mąki, 3/4 szklanki śmietany, 2 kostki bulionu, sól, zielony koper
Ryby umyć, oskrobać, wypatroszyć, odciąć głowy. Ponownie umyć, posypać solą. Wrzucić na patelnię z roztopionym masłem i przysmażyć na złoto. Koper umyć, drobno posiekać. Usmażone karasie włożyć do brytfanny lub naczynia żaroodpornego. Posypać koprem. Rozpuścić kostki bulionowe we wrzątku. Śmietanę wymieszać z mąką i wlać do bulionu. Zagotować. Tym sosem zalać ryby i naczynie wstawić do gorącego piekarnika. Piec 15 minut.
Karp na niebiesko
Karp, sól, cebula, ocet winny, chrzan, masło
Zostawiamy karpiom łuskę, a tylko obmywamy je dobrze i oczyszczamy z zewnątrz i wewnątrz, później krajemy na kawałki, a mniejsze ryby zostawiamy w całości. Gotujemy je w wodzie, soli, z cebulami albo bez nich. Później kładziemy karpia na półmisek, polewamy gorącym winnym octem i szczelnie na parę chwil przykrywamy. Roztopione masło i chrzan nadają się jako przyprawa do tej ryby.
Dorada w z gałązką oliwną
Dorada lub okoń morski (po jednej rybie na osobę), oliwa z oliwek, 3-4 zielone i 3-4 czarne oliwki bez pestek, duży pomidor, 3 ząbki czosnku, 1 mała cebula, świeże listki bazylii, gałązka tymianku, gałązka rozmarynu, filety lub pasta z saredeli, sól, pieprz, białe wytrawne wino
Ryby oskrobać, wypatroszyć, zostawić łby ale pozbawić je oczu oraz skrzeli, dokładnie umyć. Posolić i posypać pieprzem wewnątrz i z zewnątrz. Owinąć folią i odłożyć na godzinę do lodówki. Rozgnieciony czosnek i drobno posiekaną cebulę podsmażyć na oliwie. Dodać pokrojonego w kostkę pomidora, posiekane oliwki, pokrojone sardele lub łyżkę pasty, posiekane zioła. Dodać mały kieliszek białego wytrawnego wina. Dusić kwadrans. Wyjąć ryby z lodówki, ułożyć w brytfannie, której dno przykrywa oliwa, zalać sosem z oliwek i ziół. Piec bez przykrycia ok.20 minut w temperaturze 180 st. C.
Sandacz po polsku
Ryba, włoszczyzna (bez kapusty) z dodatkową cebulą, liść laurowy, ziarnko ziela angielskiego, sól, pieprz, 3 łyżki masła, jajko
Z włoszczyzny z przyprawami ugotować wywar. Włożyć do garnka (lub brytfanny) lekko posoloną wewnątrz rybę. Gotować sprawdzając miękkość (uważać żeby się nie rozsypała). Rozpuścić masło (nie podsmażając) i dodać drobno posiekane jajko na twardo. Ugotowaną rybę na półmisku polać masłem z jajkiem.
Komentarze
Zaraz. Ja już idę spać, ale jeszcze rzuciłam okiem na wpis Pyry pod poprzednim tematem. To bardzo poruszające wyobraznię wspomnienie, pięknie to opisałaś.
Panie Piotrze!
W połowie sięzgadzam, w polowie nie. Uwielbiam ryby, w każdej postaci, smażone, gotowane, pieczone, z rusztu i jakieby nie były.
Nie cierpię łowić ryb. Moja aktywność nie pozwala mi dłużej niż 15 minut siedzieć na jednym miejscu, ja zamiast się uspokajać dostaję nerwicy.
Ja nie wiem, czy tego już nie opisywałem w tym blogu, jeżeli sie powtarzam – to przepraszam. Ale raz w swoim życiu zniosłem kosz ryb do domu. Było to nad Popradem, w nocy poszła fala powodziowa i zalała starorzecze, rano woda opadła i w płytkiej wodzie szarpało się mnóstwo ryb. Piękniejsze pozabieraliśmy ze sobą, a resztę powrzucaliśmy z powrotem do rzeki.
Karasie! Mój Boże. Raz w życiu płakałam oprawiając ryby. Były to właśnie karasie. Mojemu Mężowi ktoś tam za coś tan zrewanżował się właśnie karasiami (lata 60-te) i pan domu zameldował się z potężnym pudłem po margarynie pełnym karasi. Zważyłam po trochu – 21 kg. Żadna sąsiadka nie chciała. Więc skrobałam, ucinałam łby i ogony, kłóuam się płetwami grzbietowymi, smażyłam, dusiłam w śmietanie, marynowałam 2 dni. Tu muszę powiedzieć, że karasie były takie sobie, nie za duże (nawet, jak na karasie). Potem było mnóstwo chętnych na marynowane, ale ja byłam wściekła i nie bardzo już chciałam się dzielić. Od tej pory ani razu nie robiłam karasi. Mam wędkarzy w rodzinie – syn kocha łowić , choć talentu w owym kierunku wielkiego nie ma. Stałe łowi płotki, wzdręgi, okonie, leszczyki, bardzo rzadko szczupaki. Przynosi je do mnie, bo żona mu stanowczo odmawia brudzenia kuchni z ta błachego powodu.Natomiast mąż mojej wnuczki ma smykałkę, jak rzadko. Dwa lata temu przytargał do mnie dwa bolenie – jeden 5,8 kg po oczyszczeniu, drugi prawie 8 kg. Do pocięcia „rybki” potrzebowałam sekatora i nożyc od drobiu i ręce miałam, jak po młocce. Zrobiłam je w sosie greckim dla dwóch rodzin i nawet dwóch dni w lodówce nie wytrzymały – zostały pożarte „na sałatę”, nawet bez chleba. W kssiążkach kucharskich piszą, że bolenie są ościste i są, ale ja powyciągałam ości pracowicie – duże, żebrowe paznokciami, a te ułożone pod skórą z pomocą szydełka i pincety. Zabawa na kilka godzin. Tu mi się przypomina, że jedna z moich współpracownic też została przez męża uszczęśliwiona. Z poligonu wrócuił z łuskochwytem (pod maszyną bombardującą jest taka hm. wanna) pełnym węgorzy typu „sznurowadło. Za karę kazała mu małżonka to-to oprawić. Sama smażyła i nie wiedząć co z dobrem robić, popakowała w słoiki i zalała marynatą. Słoiki wyniesiono do piwnicy, a mąż przepraszał połowicę co najmniej dwa tygodnie. O słoikach z węgorzykami nikt nie wspominał, aż zdarzyło się, że przyszli goście, a tu w lodówce smutne resztki po wykupionych kartkach na mięso. Przyniesiono zapomniane słoiki . I cóż się okazało ? W słoikach, w delikatnej galarecie (zgalaretowała marynata i skóry, nikt węgorzy nie oskórował) była absolutna ambrozja. Od ręki zjedzono 3 słoiki, bo więcej pani domu dać nie chciała.
Gdzieś tak w 1970-1971 graliśmy na balu w mleczarni w Elblągu. Pieniędzsmi nam nie mogli zapłacić ale za to „śmietany możecie pić – chłopaki – ile chcecie!”.
Rano zaś raniutko nad zalew do rybaczówki. Tam w więcierzu (?) moczącym się wciąż w wodzie czekały leszcze. My oczywiście sceptyczni nieco – bo to masa drobnych ości. Ale gospodarz miał sposób:
Nacinał leszcza po obu stronach w poprzek ości mniej-więcej. I na bardzo gorący olej na patelni. Ości rozpływały się w jakiś niepojęty dla mnie sposób.
Do tego ta śmietana z mleczarni – prosto z butelek. I elbląski full ( o ile dobrze pamiętam ).
Andrzeju!
Nie miej wątpliwości, więcierz jest całkowicie prawidłową, staropolska nazwą sieci na ryby. Nasi praojcowie używali tego słowa również w znaczeniu: „sieć na ptaki”.
Panie Piotrze
Ja chciałbym wrócić do piwa”Koźlak”będącego niewątpliwie produktem kuchni regionalnej wartym polecenia turystom i gościom zagranicznym. Myślę,że rybki przygotowywane wg.podanych przez Pana przepisów(nie licząc dorady)są też potrawami kuchni narodowej lub regionalnej.Aż się prosi o ich upowszechnianie!A jak wygląda rzeczywistość?Kilka lat temu organizowałem dla przyjaciół z Monachium spływ kajakowy szlakiem tutejszych jezior.Dziesięć dni w kajaku,piękne okolice,przygody-byli zachwyceni.Nawet nielegalne odprowadzenia ścieków,które musieliśmy łukiem wymijać ich rozczulały.Nie potrafiłem tylko spełnić ich jednego marzenia-chcieli zjeść rybę z jezior po których płynęli a po drodze była pustynia kulinarna.Jeśli już były knajpy to z podrabianymi kebabami,stęchłymi frytkami i podejrzanymi hot dogami.Ani jednej smażalni,gospody wiejskiej,baru.Gdy w końcu znaleźliśmy coś co przypominało restaurację to w karcie z ryb był tylko łosoś norweski. Jak to można zrozumieć-wokół jeziora pełne smacznej ryby a ludność wegetująca socjalnie nie potrafi zarobić kilku groszy na tym co ma w zasięgu ręki.Moi przyjaciele z Monachium(emigranci stanu wojennego)nie byli w stanie tego pojąć.Gdy czytam dyrdymały”patriotów”na sąsiednich blogach to myślę,że zamiast ględzić o ojczyźnie powinni najpierw nauczyć się przyrządzać karasie w śmietanie.To w nich bowiem jest smak Polski.I w piwie „Koźlak”!
Pozdrawiam
Ps.Gapa ze mnie,miałem ze sobą wczoraj aparat i zdjęć nie zrobiłem.Będę ciekawe rzeczy uwieczniał i na pewno się z Wami podzielę.
Panie Wojtku,
ma Pan absolutna racje z tym smakiem Polski. Niedawno, na konferencji dyrektorow uzdrowisk i organizacji turystycznych w Polanicy Zdroju na stolach staly butelki wody Bonaqa!
Lowienie ryb moze byc zajeciem stresujacym, kiedy za bardzo biora. Wiele lat temu (1978) w czasie dlugiej podrozy po Skandynawii (ponad 3 miesiace) przy chudym studenckim portfelu i z dziadkowa wedka w zanadrzu (w Narwiku dokupilismy solidny kolowrotek i przynety) postanowilismy sprobowac szczescia we fjordach Lofotow. Juz po pierwszym zarzuceniu haczyk utknal gdzies na dobre i juz sie z nim zegnalismy, kiedy po dluzszej szarpaninie nad woda ukazala sie wielka ryba. Po dociagnieciu na skalny brzeg rozgorzala dyskusja, kto ja zabije? Do ogluszenia posluzyl szwedzki sabot i wedka zostala zarzucona ponownie. Po paru sekundach nastepna ryba miotala sie na brzegu. Zabralismy sie do patroszenia i w tym momencie nad naszymi glowami zakotlowalo sie jak u Hitchcocka. Znikad pojawila sie chmara wielkich mew i w ulamku sekundy pochlonela rybie podroby rzucone w powietrze. Ryby usmazone z maselkiem na kuchence benzynowej przed namiotem pod norweskim niebem mialy smak niebianski i nigdy dotad nie przescigniony. Nazajutrz w Swolvaer, w ksiegarni przejrzelismy atlas ryb, aby stwierdzic, co tez zlowilismy. To byl industri torsk, a wiec ryba na maczke dla kurczakow!
Oj, ja jeszcze raz z ostrzeżeniem dla kucharzących wędkarzy : uważajcie z ikrą karasi. Jest trująca. Pomarańczowe jajeczka muszą być dokładnie usunięte, a tuszka ikrzaka wymyta wewnątzr.
Panie passpartout
Pozwolę sobie zacytować fragment własnej książki opisujący jak to wygląda w Hiszpanii”…Pierwszy porządny posiłek jadał zwykle koło południa w wiejskich knajpach. Lubił podawane tam, praktyczne i duże kanapki z mięsem, rybą lub tortillą. Czasem zamawiał sałatę z jajkami, tuńczykiem i oliwkami. Sporo pił. Najczęściej tańsze od butelkowanej wody wino oraz smaczną, nie przesłodzoną lemoniadę z cytryną i lodem. Pił też wodę ze studni głębinowych, wodopojów i fontann. Napełniał nią butelkę, którą nosił w plecaku. Wieczorami jadał porządne, kaloryczne kolacje najczęściej w refugio lub w barach. Wybierał knajpy dla przeciętnych Hiszpanów, były niedrogie, ze smacznym, regionalnym jadłospisem. Oceniał je po klienteli. Musiały być tłoczne, brudne i zasnute dymem tytoniowym. Żadnych knajp w strefach turystycznych, z nachalną obsługą i wygórowanymi cenami. Czasami kupował żywność w niewielkich sklepach z lokalnymi przysmakami. Starówki miast pełne są takich małych sklepików, barów, masarni i piekarni. Tryb życia Hiszpanów nakręca koniunkturę w usługach i handlu. Towarzyscy z natury, knajpy traktują jak codzienne miejsca spotkań. Zwrócił uwagę, że szanują swoją kulturę w prosty sposób – kupując własne produkty i jedząc rodzimą żywność. Miast nie oszpecono, powszechnymi w jego kraju, monstrualnymi magazynami spożywczymi. Lokowano je na przedmieściach, w specjalnie tworzonych centrach industrialnych. Antyamerykańscy z natury Hiszpanie bronią się przed zalewem globalistycznej tandety. To wyraz ich patriotyzmu przełożony na praktykę codziennego życia. Zamiast truć banialuki o swej misji dziejowej mówią po prostu – W moim barze nie sprzedaję Coca Coli. A w oczach mają wypisane – bo nie lubię jankesów!”
Nie oznacza to oczywiście,że jestem jakimś kulinarnym szowinistą.Po prostu uważam,że powinniśmy to co smaczne i frapujące wspierać a nie zastępować byle czym.Narodowości czy kultury powinny się wymieniać tym co najlepsze w zwykłym,codziennym wymiarze.Świetny przykład z wodą mineralną Pan podał.Bonaqa na imprezie-jak rozumiem-promującej polskie uzdrowiska.Czysta głupota,bo jak to inaczej można nazwać.
Pozdrawiam
Takie na przykład karasie w śmietanie.Od lat nie jadłem,ale pamiętam smak bo mama czasem robiła.Przecież są pyszne.Jasne Pyro,że mnóstwo dłubaniny jest przy tych rybach,ale przecież kobieta wegetująca bez pieniędzy w jakimś przysiółku na brzegu jeziora ma czas.Czy bezrobotny mąż nie mógłby karasi rano złowić a jego kobieta oprawić rybki i zaproponować ich kajakarzom.Gdy płynąłem tym szlakiem mijałem się z Niemcami,Czechami i Anglikami.Wszyscy głodni,jak to na wodzie.Niechby ci chłopi choć 10 zł dziennie zarobili.Przecież to lepsze niż trwanie w letargu.W hiszpańskiej Galicji,na szlaku stoją przed domami babiny w gumowcach i proponują np.naleśnik plus szklanica wina własnej roboty z piwnicy.I ludzie to kupują!A tu albo nie wolno albo się nie chce.
Pozdrawiam
Panie Wojtku,
czyzby Camino del Norte?
Zaintrygowal mnie Pan wspomnieniami z Galicji, bo tez tam wzglednie niedawno (kwiecien 2003) zdarzylo mi sie byc. Wprawdzie autem, bo celem byl legendarny Cap Finisterre, ale w trakcie podrozy przez Pamplone, Burgos, Leon do Santiago szlak pielgrzymi przyciagal magnetycznie. Byl Wielki Tydzien i wszedzie trwaly przygotowania pasyjne. Pielgrzymi, bardzo mlodzi lub po 50-tce, chetni do rozmowy, zwlaszcza Hiszpanie na koniach, napotkani na stromej przeleczy… Sporo samotnych wedrowcow lub male grupki z calej Europy i Ameryki, a wsrod nich wielu protestantow i ateistow (to wiem z roznych opracowan i opowiesci znajomych). Chetnie dowiem sie czegos wiecej o Panskiej ksiazce, albo przynajmniej o podrozy przez Galicje.
Sam Cap Finisterre okazal sie jednak nie byc juz najbardziej zachodnim punktem Europy (tak mnie uczono w szkole za Gomulki) i trzeba bylo jechac dalej, do portugalskiego Cabo da Roca. A po drodze smaki Portugalii…
Ma Pan racje z tym letargiem i polskim „patriotyzmem” bez milosci do regionu i bez dumy z wlasnych osiagniec, chocby kulinarnych. Pielegnowanie lokalnego kolorytu i smaku wzbudzi wiekszy szacunek u cudzoziemca, a i krajowego goscia, niz epatowanie martyrologia i krzywdami prawdziwymi czy urojonymi…
Panie passpartout
Na razie poprawiona książka leży i dojrzewa jak sery z opowieści Pana Piotra.Wydawcy dali nadzieję,zasugerowali zmiany i kazali przesłać poprawioną.I przyznam się,że zwłóczę z wysyłką bo trochę się boję dostać po nosie,choć gospodarz i przyjaciele z blogu mocno mnie wspierają w pisaniu.Dzięki wszystkim!
Istotnie powieść dzieje się na camino.Proszę na razie zaglądać na blog,bo jak wszyscy tu piszący dzielę się wspomnieniami-również z Hiszpanii i Portugalii.
Pozdrawiam serdecznie
Ryby uwielbiam,ale tak jak Torlin nie lubie ich lowic.Kiedys syn spedzal sporo czasu nad jeziorkami i kanalami,ale mu przeszlo.
Ja jakos dziwnie szybko zaprzyjazniam sie z wszelkimi zyjatkami i trace ochote na ich konsumcje.Tak bylo zawsze,gdy w wannie plywal swiateczny karp.Za nic nie moglam potem biedaka przelknac! 🙁
Wole wiec kupic juz sprawiona rybe w sklepie. I na jutro zaplanowalam
pange zapiekana zoltym serem,wg przepisu gospodarza : lol:
Ps.Ja tez sie zastanawiam,dlaczego nam Polakom brakuje pomyslu na rozslawienie naszej kuchni.Zamiast tego mamy rozne podrabiane pizze,kebaby,hamburgry i inne paskustwa.Zal
Pozdrawiam wszystkich.
Na haczyku ryba była w obfitości wielkiej sto lat temu na moich ukochanych Bartnikach. Dziadek co tydzień latem przyjeżdżał swoim dudniącym „Junakiem” na weekend, żeby oddać się swojemu ulubionemu zajęciu (Tata twierdził, że Dziadek ucieka od gderania Babci i jak teraz pomyślę, sporo racji w tym było). Czasami jemu towarzyszyłam i miałam swoje osiągnięcia, a jakże. Klenie w czerwcowy podwieczór łowiło się na czereśnie, płotki były „wypasione” i niestety, często z tasiemcem, po deszczu wieczorem zbierało się rosówki, brrr… Poza tym Dziadek łowił też na ciasto, do którego dodawał sporo wanilii. Na to wszystko brały ryby z bartnickich stawów (było ich 5, teraz jest inaczej), a na pobliską Nysę Kłodzką Dziadek zazwyczaj wybierał się ze spinningiem. Tam brały sumy, brzany, szczupaki i inna raczej większa ryba. Karasie, leszcze, liny buszowały w stawach, czasami i tam się szczupak trafił, ale rzadko. Już się kiedyś tutaj przyznawałam bez bicia, że jako dziecko nauczyłam się zabijania i sprawiania ryb, Dziadek mi pokazał, jak to robić szybko, zdecydowanie, żeby ryba nie cierpiała. Moja Babcia mdlała na ten widok, ale ktoś to musiał robić – nie wiem, jak to się stało, że padło na mnie, w domu każdy miał jakieś wyznaczone zadanie. Przemieszkałam dzieciństwo i młodość na wsi ( w głuszy raczej, 2 km od wsi) i wiadomo było, skąd się bierze kura na stole. Z kurnika obok. Ryby świeże uwielbiam, nic się nie równa. Wojciechu, wspominasz piwo, mój syn powiada, że ojciec jego kolegi robił niezrównaną panierkę do ryb z użyciem piwa. Ja lubię rybę bez panierki, sól, pieprz i otoczyć w mące – to całkowicie wystarcza dla mnie, jeśli chodzi o tzw. panierkę. Tutaj panierują ryby na różne sposoby, więcej w tym ciasta niż ryby, a i olej wspaniale wchłania to ciasto. Nie cierpię, fuj!
A jeszcze o smażalniach ryb… mieszkam nad jeziorem tuż – objedziesz jezioro (kawał drogi, wszak to 14-te co do wielkości jezioro świata!) i smażalni nie uświadczysz. Nie ma takiej tradycji, nigdy nie było, z tego co słyszałam. Ciekawa jestem, czy nad Bałtykiem jeszcze istnieją? Kiedyś były.
Rybę mam ze sklepu, a i to supermarketu, bo prastary sklep rybny w Kingston zlikwidował był się parę lat temu, jaka szkoda! Młodzież nie chciała kontynuować dzieła rodziców.
No i jeszcze Was muszę uraczyć prastarym zdjęciem, mój Dziadek wtajemnicza w arkana sztuki swojego jedynego wnuka, mojego młodszego brata. Obydwaj łowią ryby już tam wyżej, niestety, mam nadzieję, że trafiają im się taaaaaaaakie ryby!
http://alicja.homelinux.com/news/Bartniki07.jpg
O, a na tzw. nęcenie ryby Dziadek zarzucał w miejsca, gdzie miał zamiar wędkować za godzinę – dwie, gotowaną pszenicę. W stawach to działa, na rzekach się nie znam, ale myślę, że nurt by zrobił swoje i sensu by to nie miało.
Piekna opowiesc, Alicjo i piekne zdjecie.
Ja tez sporo lowilam w dziecinstwie – w Dnieprze, glownie jakies plotki.
Ale powazne rybolostwo zaczelo sie w Ameryce, na Long Island. Najpierw dojezdzalismy z ojcen z Nowego Jorku, bladym switem na Long Island, kiedy wzdluz szosy na lakach spaly cale stada dzikich krolikow. Lowilismy takie cos co sie nazywa puff fish tuz przy brzegu, bardzo smaczna, jak sie ja wyciaga z wody rozdyma sie jak balon. POtem rodzice kupili dacze w Hamptons, gdzie ich w lecie odwiedzalam razem z kotem Abrasza, blogoslawionej pamieci. W jakims momencie pojawila sie w domu motorowka i wyplywalismy juz na glebokie wody, gdzie trafialo sie absolutnie wsyzstko – fladry, puff fishe, nawet wyciagnelam kiedys jakiegos potwora, ktory, jak dzis mysle byl monk fishem, a moze czyms innym. Odeslalismy go z powrotem do oceanu, bo byl tak przerazliwy. Przywozilam te ryby do Nowego Jorku i dzielilalm sie z przyjaciolmi – Gorczynskimi, Namyslowskimi.
W POlsce widzialam smazalnie i jedna regularnie odwiedzam, kiedy jedziemy z R w Bory Tucholskie. Tam sprzedaja swiezego sandacza z hodowli. Smaza w pare minut i daja bardzo zimne piwo. Boskie!
Alicjo, ciesze sie, ze przeczytalas „Skandale….” Kiedy Gorczynscy mieli mieszkanie na rue de Seine, odwiedzalam ich ilekroc udalo mi sie urwac z pracy. Ksiazka miala sie nazywac Rue de Seine – Historia jednej ulicy – moim zdaniem lepszy tytul, ze Skandale minionego zycia. My i teraz ilekroc jestesmy w Paryzu idziemy na rue de Seine i sprawdzamy co nowego na bazarze, ktory jest tam obok.
A teraz ma wyjsc drugie wydanie „Umilowanej” Toni Morrison w tlumaczeniu Renaty, ktore wspolnie poprawialysmy (kosmetrycznie) w czasie mojego ostatniego pobytu w Gdyni. Przeczytaj to koniecznie, bo jest to przepiekna powiesc i mysle, ze jest w pierwszej dziesiatce amerykanskiej literatury, Niezwykla, niezwykla ksiazka.
Toni Morrison’s „Song of Solomon” pożarłam natychmiast i za jednym posiedzeniem, a „Beloved” już nie, podobnie jak „Jazz”. Zaraz powiem, dlaczego. Już czytając „Song…” zauważyłam, ze coś tu mi nie pasuje, czegoś brak. W jakiś czas potem oglądałam w tv godzinny wywiad z autorką, był też panel ludzi zadających jej pytania. Ktoś zadał pytanie, dlaczego ona w swoich powieściach zupełnie pomija białych, a jeśli już, to używa okreslenia „crackers”, ktore jest tym samym, co „niggers” użyte w stosunku do czarnych. I pani Morrison powiedziała wówczas, że swiat białych ludzi zupełnie, ale to zupełnie ją nie interesuje. Jak na profesor Princeton, troche dziwne takie zdanie. Z rozpędu po Solomonie kupiłam te dwie następne książki i zatrzymałam się w biegu po tym wywiadzie. Sięgnę po Beloved w oryginale, a jak mi się trafi przekład Renaty, to na pewno zakupię. Sięgnę, bo nie powinnam sie uprzedzać. Ale sama Toni to sprawiła. Tak, jakby żyła tylko w świecie czarnej Ameryki, a przecież na Princeton nie stanowią oni większości jako wykładowcy. Chip on the shoulder? A ileż można nosić… O tym też wiemy my, emigranci, prawda?
Wieczór – po Dobranocce i dzienniku – dobra pora żeby trochę pogadać. Wojtek ma zupełnśą rację w jednej sprawie – ludzie po wsiach piszczą, że bida z nędzą, że „się nie opłaca”, że oni na tych miastowych robią itd itp. A jednocześnie nie uświadczysz dwóch plastykowych stolików w sadku i np kobiety, która by przejezdnym serwowała zsiadłe mleko i ziemniaki ze skwarkami, albo wspomiane rybki, albo inne wiejskie przysmaki. W Austrii w co drugiej zagrodzie można zjeść obiad i nawet kupić wiejskie wędliny, wina, destylaty, czy owoce. Chłop sobie dorobi i turyści mają korzyść. A u nas „się nie opłaca”. Szlak mnie trafia, kiedy pokazują ( z darciem szat nad niedolą, a jakże) polską „Scianę wschodnią), a tam pod walącym się płotem i dziurawą chałupą, na zarośniętym trawą po pas podwórku, siedzi stary chłop i nsrzeka, że bieda. No jej Bohu! Wziąłby młotek i garść gwożdzi i poprawił płot. Pieniędzy to nie kosztuje. Wykosić podwórko pewno też ma czym, a jeżeli nie da rady w jeden dzień, to przez tydzień chyba zrobi? Jak nie, to zastęp harcerzy małoletnich zagrodę doprowadzi do jakiego – takiego stanu w kilka godzin. Krowy nie ma, kozy nie ma, kur żona trzyma 6, królików nie hoduje – Bieda Panie, a nie dbają o człowieka. Na zdrowy rozum : przeciętny działkowiec z 350 – 400 m. kw. zbiera warzywa i owoce, których nie jest w stanie w pełni zużytkować 4 osobowa rodzina. On jest biedny, bo co to jest 10 morgów? I co? Nie jest w stanie wyhodować żywności dla siebie i swiojej rodziny? Bieda Panie.
A zupełnie inną sprawą jest polska biurokracja. Żona znajomego leśnika namawiana przez nas właśnie do karmienia na malutką skalę turystów wyliczyła mi, że ilość pozwoleń, opłat i czekających jej produkcję kontroli, eliminuje z góry jej naleśniki z jagodami. Wierzę jej, bo kobietę znam – i pracowita i pomysłowa. Może by więc SANEPID da ł spokój stoliczkom pod drzewkiem dla 6 – 8 biesiadników?
Pyro,
z jednej strony chcemy mieć wszystko „jak za dawnych lat”, z drugiej strony chcemy, żeby rząd nam zagwarantował, że co kupujemy w sklepie czy gdziekolwiek było zdrowe, z trzeciej strony szlag nas trafia, jak rząd się do wszystkiego wtrąca i reguluje. Sanepid prawdopodobnie nie reguluje tych stolików pod gruszą, tylko jakieś durne przepisy. Ja nie wiem, jak moje pokolenie przeżyło te wszystkie lata i ma się nawet niezle, powinniśmy juz dawno ziemię gryzć, bo kto tam zwracał uwage na sanepid. Właziłam na czereśnię i żarłam owoce prosto z drzewa nie myjąc ani rąk, ani owoców, zdarzyło mi się niejeden raz wyrwać z ziemi marchewkę, otrzeć o liść chrzanu i zjeść. Parę lat temu przepisy w Kanadzie ustanowiły, że sery francuskie, robione na niehomogenizowanym mleku, nie maja tutaj wstępu. Idiotyzm rzadki, ale jakiś urzednik wymyślił, kretyn po prostu.
Nikt nie chce brać odpowiedzialności za nic, to jest problem. Bo jak się ktoś zatruje, to co? To nic, to zawsze było, kończyło się zwykłą sraczka, przepraszam, że przepraszam. Ciekawa jestem, jak się można zatruć naleśnikami z jagodami.
Ponieważ kilka lat temu mnie te naleśniki zainteresowały, poszłam się „w urzędy” dowiedzieć co i jak. Otóż droga Alicjo, same naleśniki to betka. Przepisy sanitarne dokładnie określają ilość „oczek” w toalecie, ciepłą wodę do rąk, warunki mycia naczyń (nie w pomieszczeniu kuchni) blaty robocze w kuchni ze stali nierdzewnej – dalej nie pamiętam, ale dużo tego było. A tak w ogóle – moje bliźniaczki to wcześniaki, malusieńkie. Póki były w łóżeczkach, to i my i perdiatrzy cudowali – wszystkie ciuszki prane, gotowane, prasowane w wysokiej temperaturze, szczepionki odpornościowe, karmienie w maseczkach. Kiedy tylko zaczęły raczkować chleb z masłem niewytarty o podłogę był nieważny. Przeżyły. To są wielkie baby. Te naleśniki na niehigienicznej wsi też byłyby do przeżycia. W końcu domownicy i ich prywatni goście to jedzą i żyją, nie?
Ja nie mam jej za zle, ze swiat bialych ludzi jej nie interesuje. Jej sprawa jest wykrzyczec, wyplakac to co nie wykrzyczane, nie wyplakane, a nie pokazywac szeroka panorame spoleczna. Przeciez Ameryka ma „bialych pisarzy”, dla krtorych nie istnieje inny swiat poza im najblizszym.
Ja czytajac Beloved wiedzialam, ze moje spojrzenie na historie niewolnictwa nigdy juz nie bedzie tym czym bylo do tej pory (a przeciez pierwsza ksiazke, ktora kupilam w wieku osmiu lat za WLASNE pieniadze byla Chata Wuja Toma, ktora mialam zaczytana na smierc i ktora kocham do dzis. Ona uwrazliwila mnie ta niewolnictwo, ale Toni Morrison uswiadomila mi, ze historia niewolnictwa dla Afro-Amerykanow jest tym czym dla Zydow jest bynajmniej nie Holocaust, ale Wyjscie z niewoli egipskiej – najwazniejszym punktem odniesienia, ktory uksztaltowal nas jako spolecznosc).
Koniecznie siegnij przy okazji po Beloved. Jest to jedna z tych ksiazek, ktore zostaje z toba i toba na reszte zycia.
O cholera, jak fajnie. Blog kulinarny udowodnił, że jest blogiem kulturalnym. Rozmowy o naleśnikach prowadzą prostą droga do rozmów o literaturze, filozofii, etyce i moralności. I własnie o to mi szło. Smakosze wszystkich kontynentów łaczcie się nad talerzem i kielichem w rozmowach egzystencjalnych. Ściskam Was wszystkich, a skąd ta niespodziewna czułość dowiecie się jutro!
Heleno,
książkę już położyłam na półce koło łóżka – do czytania. A ja mam jej za złe, bo podczas tego wywiadu zachowywała się tak arogancko, że skutecznie zniechęciła do siebie mnie, chociaż byłam pozytywnie nastawiona jak rzadko kto. Nie wiem, co ona chce wykrzyczeć, nikt jej specjalnie nie prześladował, wręcz przeciwnie, studiowała w czasach, kiedy w szkołach była segregacja rasowa. Nie słyszałam, żeby się angażowała w walkę o równe prawa, ona studiowała na białym uniwersytecie, ginęli inni w tej walce. Niech będzie, że robila swoje na swoim poletku. Jakos mi się tak kojarzy, że taka postawa jaką ona prezentuje, to żeby dzielić, a nie łączyć. Domagać się, bo „nam sie należy”. Jeśli jej się nie podoba kultura białych, otwarta droga do Afryki, co zresztą zrobiła Maya Angelou, i bardzo szybko wróciła. Już wolę jej wyznania (The Heart of a Woman), niż takie ex caethedra noblistki. Ameryka juz się chyba rozliczyła z tego czasu. Nie można ciągle jechać na tym samym koniku, że „a bo mojego pra-pra tu przywieziono jako niewolnika”. Zresztą… mieszkałaś tu trochę Heleno, to rozumiesz, o czym mówię.
Swiat poszedł do przodu, można wszystko jeśli się chce, nikt mi nie wmówi, że nie – a najlepszym przykładem jest Toni Morrison, profesor Princeton, autorka wielu książek, noblistka.
O psiakość! Jak tu doczekać jutra po takim wpisie Gospodarza?!
Nie, nie o to mi chodzilo, ze ktos ja przesladowal, chociaz tego oczywoiscie nie wiemy, nie wiemy ile razy musiala stawac twarza w twarz z rasizmem. Chodzi mi o to jak doswiadczenie niewolnictwa uksztaltoalo, zdefiniowalo Afro-Amerykanow. Dla przykladu: jesli w spolecznosci afro-amerykanskiej jest bardzo wysoki procent rozpadow rodzin, wyzszy niz w populacji bialej, to z pewnoscia ogromna role w tym mial ten model rodziny, na jaki skazani byli czarni niewolnicy w Ameryce. To nieslychanie wyraznie widac wlasnie w Umilowanej. To co Toni Morrison musi wykrzyczec, to wlasnie dramat swej spolecznosci, to ze ksztaltowalo je doswiadczenie upodlenia, przesladowan, niewyobrazalnego bolu. I choc „czasy sie zmienily”, nie ma specjalnie powodu aby od tego doswiadczenia odwracac sie plecami i udawac ze go nie bylo. Ono musi byc wyartylulowane, ono musi znalezc dobra artystyczna forme, aby nad nim zapanowac i abysmy mogli wszsyscy o tym rozmawiac, nie uwazajac, ze jest to „ich problem”.
Jakoś tak się składa Heleno, ze ci, co chcą pozyskać słuchaczy, antagonizują niechcący. To są takie sfery (gadacze i słuchacze), że należałoby dla politycznej poprawności chodzić na skorupkach jajek, delikutaśnie. Bardzo mnie ten wywiad zdrzaznił i byłam wściekła, że tak podkreśliła o tej pogardzie dla crackers. Powtarzam, świat poszedł do przodu, przsestańmy się usprawiedliwiać dziadkami, pradziadkami i innymi uwarunkowaniami.
Kto kupuje i czyta jej książki? No?! Właśnie. A problem jest na pewno złożony.Odebrałabym to lepiej, gdyby Toni na własnym grzbiecie odczuła, ale z jej biografii nie wynika, że odczuła. Crackers jej pomogli, po drodze do sławy i chwały, oraz nobla. Cholera, nadal jestem wściekła! Ale poczytam.
Ale ale… trzasnęłam zdjęcie wiewióry, zaraza przychodzi pod wieczór:
http://alicja.homelinux.com/news/img_1526.jpg
Karmimy zarazę, jak widać !
Alicjo,
wiewiora wie swoje. Nawet jak ja nazwa zaraza i fotografuja (kiedys przy probie sfotografowania wielkiego tlustego squirrela na kampusie w Ann Arbor zostalam niemal oskarzona o „animal harassment”), to wie, ze jesc dostanie, a szorstkosc w obejsciu, to tylko taka maska, ze niby Alicja to niesentymentalna jest i jak lis albo rys wiewiore po drodze chapnie, to nikt plakac nie bedzie…
Ryby to byl koszmar mojego dziecinstwa. Moj ojciec, zapalony wedkarz, lowil je z wielkim powodzeniem, ale ani oprawiac, ani jesc (z wyjatkami) nie lubil. Mama cierpliwie przyrzadzala je na rozne sposoby i przymuszala swoje dzieci do konsumpcji, bo to zdrowe. Do dzis pamietam smak wegorzy i piskorzy (czy ktos to zna?) wedzonych w domowej wedzarni. Ze szczupaka w galarecie jadlam tylko galarete, bo horror przed oscmi zostal mi do dzis. Z polowow ojca najbardziej cieszyli sie sasiedzi rewanzujac sie koszami gruszek i szarych renet.
Wielkim wyroznieniem byly wyprawy z ojcem na ryby trofiejnym motocyklem BMW bez licznika. Przez kilka lat tata zasadzal sie (w konkurencji z sasiadem) na pewnego suma, w ktorego istnienie nikt z nas nie wierzyl. Opowiesci o wielkim stworze (mial nawet jakies imie) urywajacym sie z wedki trafialy do zbioru legend domowych, do czasu… Pewnego marcowego poranka ojciec zabral mnie „motorem” nad jezioro, z ktorego powoli znikal lod. Na brzegu lezal wielki, chyba 2-metrowy sum, juz troche nadpsuty…
Psiakrew… Szukałem informacji prawnych dotyczących sanepidu i metody wywinięcia się z kretyńskich przepisów, które mi uniemożliwiają właśnie podawanie naleśników z jagodami (pełno ich w pobliżu) i ziemniaków ze skwarkami i ukwaszonym mlikem, a zatopiłem się w lekturze na bitą godzinę. I wcale nie uważam czasu tu spędzonego za zmarnowany ;).
Skądinąd – nabrałem apetytu na karasie w śmietanie. I na dalszy ciąg lektury wreszcie kulturalnej i pięknie pisanej.
Już po północy. Wrócę tu jeszcze.