Oj, czasy

Moim zdaniem jedno jest pewne: żyjemy w okresie przemian w wielu dziedzinach, ale w kuchni to już naprawdę kolosalnych. Oczywiście kuchenne zmiany powodują otaczające nas warunki: większy wybór produktów, szeroka znajomość dietetyki, co każe nam odrzucać niektóre tradycyjne potrawy, kontakt z szerokim światem i jego smakami. Przyczynia się do tego również większa zamożność społeczeństwa oraz szeroka oferta sklepów i restauracji, knajpek, sieciówek itp.

Przez cały czas pandemii i lockdownu obserwuję w Warszawie niezwykły ruch spieszących na rowerach, motorowerach i w samochodzikach dostarczycieli dań. Pukający do drzwi mieszkania młody człowiek z transportówką to znak, że w tym mieszkaniu nie będzie dziś obiadu składającego się z domowych dań, warzyw, domowego ciasta na deser. Że na stole znajdzie się pizza, chińszczyzna, kurczak albo sushi. Nikt nie będzie zmęczony zakupami, pichceniem, zmywaniem. A zebrać się przy stole, w całym komplecie domowników można niezależnie od menu. I tylko troszkę żal…

Ilekroć zdarza mi się w niedzielę jechać poza Warszawę, wyobrażam sobie naiwnie, siadające w mijanych domach do obiadu całe rodziny. A na stole rosół z domowym makaronem ,na drugie zaś danie w mojej wyobraźni podawane są wołowe bitki – kruche, pachnące grzybami a do nich parujące ziemniaki puree. Na deser jest, wedle moich wyobrażeń, dobrze wyrośnięte, pełne rodzynek ciasto

drożdżowe, koniecznie świeże i pachnące wanilią. To kwintesencja staroświeckiego szczęścia kulinarnego nawet nie z moich wspomnień (bo w moim domu w dzieciństwie jadało się na niedzielny obiad pieczony drób o niezwykłym smaku, nie do powtórzenia, bo i drób inny). Moja wyobraźnia podsuwa bitki, bo to bardzo rzadkie obecnie zjawisko. Wołowina, jeżeli nie jest to sezonowany stek, jest mniej popularna niż była kiedyś.

A cała ta opowieść ma swoje źródło i powód w fakcie, że jako zaszczepiona zostałam zaproszona do moich bliskich przyjaciół (zaszczepionych) na obiad, gdzie podano bitki wołowe. Znacie przepis? No to przeczytajcie jeszcze raz, a na pewno nabierzecie na nie apetytu. Proszę sobie wyobrazić, że wołowinę, kupioną w dużym markecie spożywczym, gdzie reklamują mięsa, jako pochodzące z własnego rozbioru nie tylko pokrojono na plasterki, ale jeszcze je specjalną maszyną, zamiast tłuczkiem, zmiękczono. Przygotowanie bitek było proste: najpierw, po obsypaniu lekko mąką zostały podsmażone na klarowanym maśle, posypane lekko solą i pieprzem, podlane odrobiną rosołu i kilkoma łyżkami czerwonego wina, duszone w szybkowarze po wrzuceniu grzybka suszonego, kawałka laurowego listka, kilku ziaren pieprzu i dwóch ziaren ziela angielskiego. Wystarczyło 20 minut niezbyt ostrego gotowania w szybkowarze (ale gdyby ewentualni naśladowcy uznali, że czegoś brakuje do idealnego smaku, a mięso jest jeszcze niezupełnie miękkie, można dusić dalej, już bez hermetycznego zamykania garnka). Zresztą szybkowar był potrzebny tylko ponieważ gospodyni chciała zaoszczędzić czas: możemy z doskonałym skutkiem dusić mięso od początku w zwykłym garnku, powoli, pod przykryciem, dbając, aby sos się nie wygotował. Dodatek stanowiły w moich przyjaciół gnocchi. Wybór klusek, kaszy czy ziemniaków zależy od gustu biesiadników. Podobnie jak to, czy sos zaprawić śmietaną, bo i bez niej jest smakowity.

No i jak z tym apetytem na powiew staroświeckości? Smacznego.