Życie na ćwierć gwizdka

Nie jestem jednostką zanarchizowaną i nie z własnej woli poszłam wczoraj do wielkiej galerii handlowej. Nie miałam zamiaru paść oczu modą, ani nabywać czegoś szalonego. Nie. Po prostu kupione przez internet książki oczekiwały na moją przyjaciółkę w EMPIKU. Przez cały czas wizyty w  pustej galerii czułam się, jakbym była na planie fantastycznego filmu. Porażający brak ludzi w miejscu zazwyczaj ludnym i tętniącym życiem. Trzymając się wyznaczonej taśmami drogi wjechałam na ostatnie piętro galerii, gdzie na parkingu pod chmurką stało kilkanaście samochodów. Windą mieszczącą kilkanaście osób, a obecnie przewożącą tylko 2 osoby zjechałam na parter.

Sąsiadujący z księgarnią, załadowany po brzegi, a niekiedy również występujący z brzegów spożywczy supermarket był także bezludny, zaledwie kilkanaście osób kręcących się wśród gór jedzenia. I przyszło mi na myśl, że całe to bogactwo musi ktoś produkować, dostarczyć. Pomyślcie, że przez cały rok pandemii nie mieliśmy ”przejściowych braków” będących specjalnością gospodarki z czasów mojej wczesnej młodości. Poczułam się jak w świecie „Seksmisji”   ,pomyślałam : „gdzieś istnieje życie” produkujące to wszystko, normalne, zabiegane, bez przemożnej trwogi o życie i zdrowie, jaka jest udziałem nas, mieszkańców dużych miast. I to była krzepiąca refleksja.

Moja wycieczka do tego gigantycznego pustego, straszącego przestrzenią miejsca miała jeden doskonały skutek. Ponieważ ostatnimi czasy kompletuję księgozbiór najmłodszej członkini mojej rodziny, prawnuczki Julii, skorzystałam z okazji i kupiłam jej zauważone w Empiku dzieło cenne, mądre i jakże przydatne, mianowicie kolorową  książeczkę pod tytułem „Siku na nocniku”. Nie wahałam się ani chwili. Wyszłam z galerii zadowolona, mimo grozy scenografii wiedząc, że kupiłam przydatną książkę i potwierdziwszy fakt istnienia życia poza pandemicznym spowolnieniem.

Znakomite zaopatrzenie w sklepach spożywczych skłania do zainteresowania się nie tylko oglądaniem, ale i kupowaniem tego, na czym spocznie oko. I dobrze. Jeszcze lepiej jednak, że jak wynika z czynionych przeze mnie badań terenowych, oprócz podziwiania zabawiamy się gotowaniem.

W moim przypadku przejawia się to zainteresowaniem starą polską kuchnią: jak kurczak na obiad, to z frymuśnym nadzieniem, jak ryba, to po polsku, gotowana, polana masłem i posypana siekanym jajkiem na twardo, jak pieczeń, to marynowana na fantazyjne sposoby. Ale prawdziwą uciechą dla uczestników moich wyczynów stają się kluchy, których dotąd prawie się nie jadło, zwłaszcza różnego rodzaju ziemniaczane delicje. Ponieważ praktyka czyni mistrza nie przeżywam już rozterek, czy kopytka nie rozpadną się w wodzie albo czy śląskie będą dość gumowe a szare nie staną się ciapowate. Wszystko jest jak trzeba, jedyne zmartwienie, że te frajdy „raz na ludowo” zmienią biesiadnikom figurę. Ale o to będziemy się martwić dopiero po niedługim (?) końcu pandemii. Na razie smacznego!