Smakołyki, smakołyki

Przez kilka tysiącleci przyjęliśmy pewne reguły: jedno jadamy, czego innego na pewno nie. Instynktownie ludzie odrzucali coś lub akceptowali, bo niczego nie badano przecież naukowo. Ważne były, między innymi, zasady religijne lub higieniczne. Niejedzenie wołowiny w krajach hinduizmu to po prostu ochrona cennych krów i tego, co dzięki nim zyskiwano (mleka), niejedzenie wieprzowiny to przepis higieniczny, który zyskał sankcję religijną. Dlaczego jadamy krewetki a tłuste pędraki nie zyskują naszej aprobaty? Czemu delektujemy się krwistym befsztykiem, a nie jadamy surowego, jeszcze ciepłego mięsa? Może dlatego, że jako istoty ludzkie, zaczynaliśmy od zjadania robaków i surowego mięsa. Zapomnieliśmy chętnie o prymitywnym żywieniu, stworzyliśmy wielkie kuchnie i w naszym konsumpcyjnym repertuarze pozostało, jak nam się wydawało, jedynie to, co najlepsze.
Żyjemy w przeludnionym świecie, jako realne postrzegamy niebezpieczeństwo, że zabraknie jedzenia. Ale z całą pewnością nie to jest powodem, że rozwija się moda na poszukiwanie nowych albo od pradawnych czasów zapomnianych pokarmów i doszukiwanie się w nich nadzwyczajnych, niedocenionych właściwości.
Jednym z najbardziej znanych polskich poszukiwaczy smaków tam, gdzie ich istnienia nie podejrzewamy, jest dr Łukasz Łuczaj. Z każdej wyprawy do lasu przynosi rośliny, które później skrupulatnie pożytkuje. Sałatki, zupy, polewki, jarzynki – wszystko to ma za podstawę dzikie rośliny. Naturalną koleją zainteresował się też niewykorzystywanymi w naszej kulturze bezkręgowcami, robalami, które jednak jedzone niegdyś na przykład przez Indian, pozwalały im przetrwać w nieprzyjaznych warunkach przyrodniczych.
Nasze kulturowe obrzydzenie nie jest racjonalne wedle autora „Podręcznika robakożercy”, dlatego w imię doświadczeń przyrządził doskonały rosół z potrąconej przez siebie na drodze żaby. Szokujące? A niby czemu, skoro jako delicje traktujemy żabie udka? A zachwalany przez autora dodatek prażonych koników polnych, nadających smak potrawie z leśnych roślin jest już tylko logicznym dalszym ciągiem. Nawiasem mówiąc uczestniczyłam kiedyś w degustacji owadów hodowlanych. Choć nie byłam pełna zachwytu, prażone chrząszcze nie były dla mnie wielkim problemem. W końcu sardynki zjadamy także w całości, z dobrodziejstwem wewnętrznego inwentarza, a ostrygi nawet z wodą morską, ich naturalnym środowiskiem. Nie skusiłam się jednak na duże, tłuste pędraki, choć krewetki, jakże podobne w pokroju, zjadam z wielkim apetytem.
Przyszłość nie jest nigdy taka, jak ją sobie wyobrażamy (vide Jules Verne, czy nawet bliższy nam Stanisław Lem). Nie będę więc gdybać, jak to przyroda nieznana i dzika umożliwi nam przeżycie.
Pozwolicie jednak, że nie podam przepisu na ślimaki po francusku, który może byłby tu na miejscu. Zaproponuję za to jajecznicę z lebiodą, która może stać się śniadaniowym hitem. Na patelni roztapiamy łyżeczkę masła, rozbijamy 2 jajka w kubeczku; garść lebiodowych listków sparzamy gorącą wodą, odciskamy, dodajemy do jajek i wylewamy na patelnię z roztopionym masłem, lekko solimy, mieszamy do uzyskania ulubionej konsystencji i zjadamy ze smakiem. Proste. I bardzo modne! A i na majówkę jak znalazł.