Smak Mazur

W sierpniu spędziłam prawie dwa tygodnie na Mazurach. Jest tu do zwiedzania nie tylko mnóstwo ciekawych miejsc, ale i ludzi. Najwyraźniej te okolice mają moc przyciągania różnych dziwnych (czytaj ciekawych) osób. Coraz więcej jest też knajp, barów, tawern i knajpeczek. Różnej jakości. Ale coraz łatwiej zjeść po prostu niezłą smażoną rybę. Ja prowadziłam studia porównawcze pierogów z nadzieniem rybnym i kilka razy jadłam naprawdę dobrze dosmaczone.
Raz pojechaliśmy w miejsce bardzo polecane przez gospodarzy, u których się zatrzymaliśmy. Polecane, ale zostaliśmy uprzedzeni, że można stamtąd odejść z kwitkiem oraz że gospodarz patrzy na każdego kolejnego gościa spode łba (z powodu nadmiernej popularności tego miejsca). Była to Oberża pod psem w Kadzidłowie. Piękny mazurski dom w cudownym otoczeniu. Obok kolejne warte obejrzenia chaty. Gospodarz rzeczywiście patrzył na nas bez zachwytu i oświadczył na wstępie, że miejsc brak. Pozwolił jednak obejrzeć wnętrze, a w trakcie tego oglądania okazało się, że jeśli chcemy, to jednak możemy zostać. Mój mąż twierdzi, że to przypomina nieco selekcję w klubach nocnych, która ma stworzyć wrażenie elitarności danego miejsca. Tak czy siak, było smacznie, a nawet pysznie. Pierogi z koźliną wyśmienite, a wereszczaki (danie kuchni staropolskiej i litewskiej – mięso duszone w wywarze z buraków) jeszcze lepsze. Ja oczywiście wolę kiedy smakowi potraw towarzyszy nie tylko piękne otoczenie, ale również miła, przyjazna atmosfera. Ale nie można mieć wszystkiego…
Przekonaliśmy się o tym boleśnie w sobotę należącą do długiego weekendu. Wylądowaliśmy w Giżycku. Oprócz normalnego dla tej miejscowości tłoku rozgrywały się tam regaty. Postanowiliśmy coś zjeść. Szwendaliśmy się w raz z liczną grupą innych wygłodniałych osób po kolejnych knajpach, gdzie dowiadywaliśmy się, że miejsc brak i przewidują, że posiłek możemy dostać najwcześniej za półtorej godziny. Stoliki były zastawione brudnymi naczyniami po poprzednich gościach. Z nadmiarem gości i bałaganem starali się dzielnie walczyć kelnerzy, wyglądający jak świeżo upieczeni absolwenci gimnazjów i podstawówek.
Kulminacja naszego dramatu nastąpiła w sklepie Żabka – młodociana sprzedawczyni poinformowała nas z rozbrajającą miną, że hot-dogi „wyszły”. W końcu udało nam się zjeść niedobre pierogi. Potem posiedzieliśmy pół godziny w eleganckiej restauracji, w której nikt do nas nie podszedł. Więc nie wypiwszy kawy i nie zjadłszy deseru, ale za to pokrzepieni lekturą (wystawione w restauracji czasopisma) poszliśmy dalej.
Na Mazurach w gastronomii pracują coraz młodsi i kompletnie nieprzygotowani ludzie. Najwyraźniej nie ma kogo zatrudniać. Sukces przerósł region.