Co wiemy o owocach

Po pierwsze wiadomo, że bardzo je lubimy. Po drugie, że jadamy ich coraz więcej. Po drugie, że stragany i sklepy są ich pełne. Nie wiemy jedynie, ile trudu trzeba było włożyć w każde pudełeczko dorodnych malin, ani gdzie wyrosły. Wiemy o kłopotach naszych plantatorów miękkich owoców, którzy zaprotestowali przeciwno cenom skupu. Jeśli porównamy ceny na ladzie sklepowej i te skupowe, od razu widać że bardziej opłaca się kupować owoce i sprzedawać je z dużym zyskiem, niż w pocie czoła uprawiać. Tylko jak dojść do momentu sprzedaży, nie produkując? W sukurs przychodzi nam operatywny handlowiec, który znajdzie za bezcen owoce tam, gdzie lepiej dostać głodowe grosze za to co wyrośnie, niż z całą rodziną głodować.
Chodząc ulicami Warszawy, a myślę, że i innych miast także, widzimy całe stosy opakowań z owocami, które w krótkim czasie znajdą swoich amatorów. Ceny akceptowalne. Czy to szybka akcja pomocy naszym plantatorom, czy owoce kupowane za bezcen i szybko zwożone nawet z odległych krajów.
Jest teoria mówiąca, że najlepiej jadać owoce pochodzące z najbliższej odległości. Czy ktokolwiek mysi o tym? Krzyżuje się gatunki owoców, aby lepiej znosiły transport, tracąc na smaku, są twardsze i mniej smakowite, ale trzydniowy transport wytrzymują bez szkody. Nasze źródła zaopatrzenia są w najodleglejszych zakątkach. I proszę nie myśleć, że chciałabym się zamknąć w jednej strefie geograficznej.
Lubię borówkę amerykańską czy maliny zimą, truskawki zasypuję obficie niezdrowym cukrem i stawiam na stole w styczniu, nie spodziewając się, że będą spod Grójca. Chciałabym jednak wiedzieć, skąd pochodzą przetwarzane przeze mnie porzeczki, truskawki, maliny, które kupuję latem. A wszystko to przyszło mi na myśl, kiedy pochylałam się nad naszą wiejską grządką truskawkową i znajdywałam ostatnie boskie truskawki, pachnące, obrzydliwie wręcz słodkie i lekko trzeszczące w zębach od mazowieckiego piasku.