I po świętach…

W pracy trwają poświąteczne rozmowy. Ludzie dzielą się na tych, którzy mają mnóstwo resztek i zapchane lodówki oraz tych z lodówkami całkowicie opróżnionymi. Ci z drugiej grupy wydają się jakby bardziej zadowoleni. Wprawdzie resztki można dojadać, nie trzeba się martwić gotowaniem, ale po pewnym czasie nawet najpyszniejsze danie przestaje już tak smakować. A tymczasem lodówka dalej pełna, wyrzucić głupio, bo w końcu wydaliśmy na to pieniądze i włożyliśmy (my albo ktoś) sporo pracy. Niektórym przypominają się też babcie, które zabraniały marnowania darów bożych (symptomatyczne jest powiedzenie, że lepiej żołądek popsuć, niż dar boży zmarnować, ja wierzę raczej w to, że mój żołądek to nie śmietnik).
Mam to szczęście, że zarówno po Wigilii, jak i po Śniadaniu Wielkanocnym jedziemy świętować dalej do rodziny. Zbieramy więc całość świątecznego jedzenia i wywozimy. Wiem, że jest to spychanie problemu na innych. Ale na szczęście rodzina jest duża i obfituje w nastolatków płci męskiej, którzy z pewnością poradzą sobie z resztkami na długo przedtem, zanim się one zepsują albo obrzydną.
Wiele osób twierdzi, że nie może patrzeć na jedzenie. Jak po każdych świętach ludzie składają sobie obietnice, że następnym razem nie przygotują już tak dużo. To wszystko elementy świątecznej tradycji.