Knajpki wszędzie wokół

Mam wrażenie, że gastronomią zajmują się dziś wszyscy. Przynajmniej w Warszawie. Wszędzie jest pełno restauracji, barów, bistro i innych przybytków tego rodzaju. Na nowo powstającym niedaleko mnie osiedlu (to fakt, że w bezpośredniej bliskości zagłębia biurowego, czyli Mordoru) bloki jeszcze nie całkiem wykończone, a już w każdym szykuje się do otwarcia jakaś jadłodajnia.

To z jednej strony bardzo miłe i krzepiące, ale z drugiej – zastanawiam się, na ile to jedynie pomysł na rentowny biznes, a na ile osoby, które je zakładają, rzeczywiście znają się na gotowaniu. I przede wszystkim ilu z tych przedsiębiorców utrzyma się na rynku.

Byliśmy wczoraj w kilka osób w małej knajpce połączonej ze sklepem z winem na placu Narutowicza. Bardzo miłe miejsce, bardzo smaczne włoskie jedzenie. Tylko kilka stolików. Popularność najwyraźniej duża, trzeba rezerwować miejsce. Z naszych nieskładnych wypowiedzi, jakie wino byśmy chcieli, młody pan kelner wyciągnął właściwe wnioski. Przyniósł pyszne wino i smaczne jedzenie.

Pewnym zgrzytem było, że obsługa, choć bardzo miła, nie przeszła najwyraźniej przeszkolenia z wymowy włoskich nazw potraw. Musieliśmy się mocno gryźć w język, żeby nie poprawiać pana, kiedy kilka razy proponował nam tagliatelle wymawiane przez gl. A właściwie może szkoda, że mu nie powiedzieliśmy, że to się czyta inaczej?

Na szczęście wymieniane również w karcie gnocchi wymawiał bez zarzutu (choć spotkałam już osoby, które twierdziły, że lubią gnoczczi).