I jeszcze makaron

Jestem w górach we Włoszech. Przyjeżdżamy tu co roku o tej porze, z uwagi na zajęcie męża (instruktora narciarskiego). Mój warsztat pracy czyli laptop, sprawdza się równie dobrze tu, jak wszędzie indziej. A muszę przyznać, że kiedy po kilku godzinach pisania na komputerze można wyskoczyć na stok, to ciężaru tej pracy prawie się nie odczuwa. Przy okazji spieszę z doniesieniem meteorologicznym – Dolomity zasypane śniegiem. Zaczęło padać w drugi dzień świąt i sypało przez 24 godziny.
Nie potrafię wyjść ze zdziwienia, że w zupełnie zwykłym włoskim hotelu, jakich są w górach tysiące, jada się tak wspaniale. Każda kolacja to przeżycie, zarówno kulinarne, jak estetyczne. Goście, nawet nastoletni i nawet grupa dwudziestolatków, bardzo przeżywają, to co jedzą. Ponieważ każdego wieczoru można wybrać dania na kolejny dzień, trwają dyskusje. Bardzo duże wrażenie robi na mnie pani, matka trójki dzieci, która przybywa do jadalni z żółtymi karteczkami, które pokrywa gęstym maczkiem informacji, co dodać do dania, a czego pod żadnym pozorem nie dodawać. Najwyraźniej dzieci są albo uczulone, albo bardzo kapryśne. Przykleja te informacje do menu i kucharz najwyraźniej stosuje się do jej zaleceń. Wczoraj do menu, na którym wydrukowano nazwy 9 dan, dokleiła aż trzy kwadratowe karteczki.
Mnie kucharz zadziwił pierwszego dnia, podając lazanię, a obok porcję makaronu muszelki z sosem cebulowym. Najwyraźniej, wbrew pozorom, lazania to nie danie makaronowe i potrzebuje towarzystwa klusek.
Niestety te zachwyty nie dotyczą śniadań. Mój polski organizm źle reaguje na sam widok takiego wyboru ciast, ciasteczek i pączków różnej maści. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, polskie słodycze są o wiele lepsze. Na szczęście przywieźliśmy z kraju zapas poświątecznych ciast i ciasteczek i nie musimy zjadać tutejszych przesłodzonych wypieków. Ale Włosi jedzą, jedzą nawet sporo i nic im nie jest. Nie znalazłam też statystyk, żeby cukrzyca szalała tu bardziej niż u nas.