Potrzeba jest matką wynalazków

Najwięcej kuchennych odkryć robili ludzie ponoć w czasie wojny, zarówno zresztą pierwszej jak drugiej. Wszystkie te kawy z żołędzi, herbaty z jabłkowych skórek, wielkie pasztety z odrobiny mięsa i zupy ze śladami mięsa i warzyw, wspaniałe podobno choć biedne wojenne ciastka – wszystko to jest fajne w opowieściach, ale nie chciałabym nigdy znaleźć się sytuacji, kiedy trzeba kombinować, aby podać cokolwiek na stół. Jednak w jednej ze starych książek kulinarnych znalazłam przepis, który po prostu mnie wzruszył. Był to przepis na czarny kawior z pęczaku i… sadzy. Jak dalece bez dobrych, starych, eleganckich obyczajów żywieniowych nie sposób było żyć, skoro uciekano się do takiego sposobu udawania, że wszystko jest jak było. Mam nadzieję, że do kolacji z tak przyrządzonym kawiorem zasiadali elegancko ubrani w przedwojenne stroje ludzie i zachowywali się jak dawniej – wytwornie.
Wspominam o tym ponieważ w podarowanym mi przez znajomą brulionie z powklejanymi przepisami z powojennych (po II wojnie) pism kobiecych, znalazłam jeden, który wykorzystałam w czasie spotkania z przyjaciółmi. Choć nie nosiliśmy strojów z epoki pierwszych lat powojennych było miło i smacznie. W wyciętym przepisie nosił nazwę „Sałatki krewetkowej z dorsza wędzonego”, ja nazwałam go po prostu sałatką z dorsza. Obiera się wędzonego dorsza ze skóry, skrupulatnie wybiera ości, rozdrabniając mięso, dodaje się sporo dobrego majonezu i 1–2 łyżki startej na drobnej tarce surowej marchewki (och to udawanie!). Po dodaniu odrobiny mielonego pieprzu mieszamy i możemy tę sałatkę nakładać na połówki awokado. To naprawdę smakuje. Może dlatego, że dorsz przestał być rybą, którą się jada, gdy nie ma czegoś lepszego.