Umiarkowane święta

Myślę, że nawyk kupowania zbyt dużej ilości jedzenia nie jest u mnie przypadkowy. Opowiadania starszego pokolenia o wojennych głodach, a także młodość i dzieciństwo w warunkach socjalistycznej gospodarki braków – zrobiły swoje.

Lubię mieć dużo, zapas pozwalający nakarmić rodzinę i jeszcze parę osób, gdyby akurat wpadły. Nieco starsi czytelnicy pamiętają zapewne „rzucanie” różnych towarów do sklepów przed świętami i to tuż przed, aby zapasy nie zużyły się zbyt szybko. Kupowało się wtedy, co wpadło w rękę. Teraz, kiedy możemy w każdej chwili kupić dosłownie wszystko (nawet chleb, który dawnymi czasy nabywało się z samego rana, aby starczyło!), mogłabym to robić mniej nerwicowo. Ale cóż, nie zmienia się zwyczaju tak łatwo.

W tym roku muszę pochwalić całą rodzinę: kupiliśmy na wigilię (piszę „na wigilię” – bo potem się wszyscy rozjeżdżali i nie przyrządzaliśmy już wiele na kolejne dni świąt) tylko tyle, ile naprawdę było potrzeba, wzajemnie się pilnowaliśmy. Te nadmiarowe drobiazgi, niemal okruchy, zupełnie się nie liczą.

Ale mieliśmy przy okazji pewną wpadkę. Umówiliśmy się na podział zakupów i w ostatniej chwili okazało się, że nikt nie kupił karpia. Wprawdzie nikt nie przepada za tą rybą, ale tradycja zobowiązuje (choć to tradycja dość świeża, bo jeszcze wiek temu jadało się różne ryby, najchętniej szczupaki).

Słowem: o godzinie 12 w południe stanęliśmy wobec perspektywy braku smażonej ryby. Okazało się na szczęście, że w Supersamie w chłodni leżały apetyczne płaty karpia bez ości. Przy tym pochodziły niewątpliwie z dobrej hodowli, bo były dobrze wypłukane, czyli nie pachniały błotkiem i miały świetny smak. O dziwo w czasie kolacji wszyscy, którzy nie jadają karpia, zmietli z półmiska całość. Nie było go szczególnie dużo, ale też nie pozostał nawet jeden okruszek. Doszliśmy po raz kolejny do wniosku, że wielka podaż dóbr nie zwiększa na nie apetytu. Wszystkiego powinno być w miarę. Czego wszystkim Wam, Przyjaciele, nadal w tygodniu poświątecznym życzymy.