Najsłynniejsza kość Florencji
Sławą na całym świecie cieszy się chluba toskańskiej kuchni – ogromny befsztyk po florencku, czyli fiorentina. Przyrządza się go wyłącznie z wołowej pierwszej krzyżowej, z bydła rasy chianina (z doliny Chianti), przy czym każda porcja musi ważyć nie mniej niż 450 gramów. Płat mięsa piecze się na ruszcie bez korzeni i bez soli. Jadłem ten przysmak we Florenckiej restauracji Cibreo. A o fiorentinie czytałem wiele wspaniałych tekstów.
W książce „Vita di Nicoló Machiavelli fiorentino”, pióra toskańskiego autora Giuseppe Prezzoliniego, jest prawdziwy hymn na cześć wołowiny z kością:
W pierwszych latach XVI wieku kuchnia florencka, uwolniona od wiejskiego, przesadnie obfitego, średniowiecznego obżerania się, mającego na uwadze brzuch, a nie podniebienie, stworzyła już kilka nieśmiertelnych własnych arcydzieł, których później nie była w stanie udoskonalić, mogła je tylko zachować. A więc pokaż się, befsztyku z rusztu, ukrojony z młodej wołowiny z kością. Przypominasz czerwoną marmurową płytę z białym żyłkowaniem. Będziesz pieczony z obu stron na mocnym ogniu węgli z zielonego dębu, aż odcisną się na tobie żelaza rusztu, a potem przyprawiony kroplami oliwy, solą, pieprzem i utartą pietruszką. Wystąp bez wstydu, spoglądaj bez lęku w okrwawione oblicze rostbefu po angielsku i tej maskarady, jaką jest cotoletta alla milanese. Z pewnością nie wypadniesz źle w porównaniu z nimi.
W 1953 roku pewien ekscentryk, Corrado Tedeschi, który mieszkał trochę w Chinach, a trochę w willi pod Florencją, gdzie całymi dniami pływał po stawie na tratwie zaprzężonej w łabędzie, a w chwilach przebywania na lądzie nosił się na różowo, ogłosił powstanie Partito della bistecca. Była to w założeniach pełnoprawna partia, która za jedyny cel postawiła sobie walkę o gwarantowany befsztyk o wadze 450 gramów na głowę ludności.
Artykuł czwarty statutu brzmiał: „Nadszedł czas, aby skończyć z ograniczeniami. Aby befsztyk był rzeczywiście befsztykiem, musi ważyć przynajmniej 450 gramów. Jeśli waży kilogram, tym lepiej. Ale nie mniej niż 450 gramów, gdyż w przeciwnym razie stałby się cotolettą i wtedy moja partia nie byłaby już Partią Befsztyka”.
Partia zdobyła 1201 głosów w okręgu mediolańskim, 347 głosów we Florencji i kilka głosów w Weronie. Jej założyciele wybrali na slogan zdania: „Lepszy befsztyk dziś niż imperium jutro”, oraz: „Zapewnić emeryturę i filiżankę czekolady wszystkim Włochom bez wyjątku”. Tedeschi proponował ograniczenie kampanii wyborczej do uroczystej loterii z obiadem i tańcami. Po dojściu do władzy zamierzał założyć Instytut Państwowych Pajaców i zlikwidować wszelkie podatki. Pod egidą partii wybierano Miss Befsztyka.
Ku rozpaczy smakoszy Tedeschi nie wygrał wyborów. Może ze względu na swoje nazwisko. No bo jak to, Niemiec miałby Włochom podawać florenckie przysmaki?
Komentarze
Dzień dobry. Ja też głosowałabym na partię o takim programie – uśmiech budzi już samo czytanie takich tekstów.
Nowy – proszę o więcej takiego „kiczu”.
Dzisiaj mam mnóstwo pracy, więc blogowy stolik będzie tylko w rzadkich przerwach.
Dzień dobry. Mam wrażenie, ze Janusz Rewiński już to zrobił, ze swoją PPPP.Ku radości piwoszy wygrał w wyborach. I nawet 16 posłów ugrupowanie miało, Krzysztof”Wieczniemłody”Ibisz był jednym z nich 😀
Bistecca alla Fiorentina
to dla mięsożerców
okazja do otwarcia
zacnego,toskańskiego wina 🙂
Apetyt musisz mieć jednak niemały,
by spożyć befsztyk tak okazały.
Nisiu-dzięki za wczorajsze,kolejne dedykacje 🙂
Te porcje florenckiego befsztyka są rzeczywiście imponujące i tylko dla orłów 🙂
to znaczy dla tych,którzy naprawdę bardzo kochają mięso.Osobiście występowałam jedynie w roli obserwatora i kibica 😉
Waga tego befsztyka odstrasza umiarkowanych zwolenników mięsa. Ale w znajomym towarzystwie można się podzielić daniem. Bardzo dyskretnie, bo jak tu niedawno czytaliśmy, reakcje kelnerów włoskich na zachcianki klientów bywają gwałtowne. Mały kawałek chętnie spróbowałabym.
Krystyno – ponoć teksaski befsztyk z polędwicy wołowej nie ma prawa mieć mniej, niż 1 funt. A ludzie jedzą, panie też. Bez garnituru z pieczonych ziemniaków i kukurydzy, też bym pewnie zaryzykowała (przynajmniej jeden raz) ale ja jestem mięsna, grzybna, szparagowa i chętnie oddam przypadającą na mnie porcję ostryg.
Na obiad chłopskie frytki z młodych kartofli, sadzone jajko i micha sałaty, do popicia jogurt naturalny. Jest tak ciepło, że można przejść na letni jadłospis.
Z befsztykiem mam złe wspomnienia z Kostaryki, za nic sobie nie dali wytłumaczyć, że ja nie chcę krwawego. Pływał we krwi 👿
Ale był znacznych rozmiarów.
http://bartniki.noip.me/news/IMG_3705.JPG
Nie lubię krwawych steków, lubię dobrze wysmażone i kelnerzy zawsze pytają, jak ma być stek zrobiony – krwawy, średnio-krwawy czy dobrze wysmażony. Ja zawsze proszę o dobrze wysmażony.
Najwspanialszy stek jadłam w Argentynie rok temu, kiedy byliśmy tam pierwszy raz. Kuchnia hotelu pod Aconcaguą była nieczynna (po sezonie), ale Steve poprosił kucharza, żeby się pofatygował. Kucharz pracował już gdzie indziej, ale się pofatygował o …22-giej, Steve wytłumaczył, że bez argentyńskiego steka na kolację nas nie wypuści. Zalecił drzemkę przed tak późną kolacją, co po włóczeniu się po okolicy dobrze nam zrobiło, a potem była uczta. Plus vino tinto z pobliskiej Mendozy.
Tu jest stek argentyński, ze specjalnym sosem na lokalnym winie.
Gruby kawał mięcha (prosiliśmy o skromne porcje), ale akuratnie wysmażony i kilka sporych fryt, obsypanych ziołami. Pycha!
http://bartniki.noip.me/news/IMG_5549.JPG
Widziałem kiedyś w steakhousie tabliczkę, nad drzwiami do kuchni.
„We serve our steaks rare. Or badly cooked”
W wolnym tłumaczeniu: Nasz steki podajemy krwiste. Lub źle wysmażone.
Kucharz na zagrodzie równy wojewodzie, może sobie gości obrażać, najwyżej nie wrócą.
Jedni, jak Alicja, wolą wysmażone, inni, jak ja, wolą porządną, prawdziwą wołowinę bardziej różową w środku. Ale w życiu nie przyszło mi do głowy wyśmiewać talerza współbiesiadnika.
Z Partii Przajaciol Piwa wyrosl Leszek Bubel, czyli beton narodowy.
Krzychu,
nie wyśmiewam talerza współbiesiadnika (skąd Ci to przyszło do głowy?), zaglądam tylko do swojego i wiem, co tam chcę widzieć. Kelner pyta, jaki ten stek ma być. Ja chcę wysmażony stek, który nie pływałby we krwi, lekutko różowy w środku owszem, ale krwistego nie zjem i już. To znaczy, jak mi śmierć z głodu grozi, to zjem i taki, ale jak płacę kupę forsy w restauracji, to życzyłabym sobie, żeby danie było przyrządzone według moich wskazówek, o które, powtarzam, pyta kelner.
Do Steakhousu, o którym piszesz, po prostu bym nie weszła, doceniam szczerość 🙂
W Argentynie jest najprawdziwsza wołowina na świecie, a ja jestem bardzo stekowa na wyjazdach. Chętnie też wszystkiego spróbuję, ślimaki i różne osobliwości lokalnych kuchni (świnka morska w Peru!), ale nie wszystko mi musi smakować.
Ślimaki odpadły, nie w moim guście, ale będąc u znajomych w Paryżu nie odmówiłam i zjadłam. Wiem, że nie będę tego zamawiać, za to Jerzor z ochotą. Zaklinałam się tu na blogu, że żadne ostrygi, ale spróbowałam i niestety, wsiąkłam, a to kosztowne jedzonko 🙂
Zastanowiłabym się nad tym baranim okiem, o którym dawno temu wspominał Gospodarz, a który to przysmak Mongołowie (chyba?) serwują gościowi, żeby gościa jak najbardziej uhonorować, ale kto wie, gdyby to było tylko jedno oko, to pewnie by mi przez gardło przeszło 😉
Alicjo, skąd Tobie do głowy przyszło, że mnie do głowy przyszło, iż insynuuję Ci wyśmiewanie z zawartości talerzy współbiesiadnika?(to zdanie to prezent dla Pyry, Ona uwielbia wielokrotnie podrzędnie złożone).
Ja tylko stwierdziłem fakt, podzieliłem się swoim poglądem, bez żadnych nawiązań do Twoich upodobań. Twój portfel, Twoje wymagania 🙂
Pojawienie się Twojego imienia w jednym akapicie nie oznaczało automatycznie oskarżenia.
Po ugoszczeniu baraniną przez Mongołów, kolega zaprzestał fascynacji jagnięciną na całe życie. Szczenięciem będąc, rodzice na placówce, pojechali w jurty. Baran nadziany na ruszt w całości, ze skórą, czy z wnętrznościami-nie pamięta. Potem wykrawano stożki, u podstawy których była zwęglona wełna, a na czubku surowe mięso, pomiędzy tkanki różne w różnych stadiach. Był u nas kiedyś z wizytą, w ostatniej chwili biegłem do sklepu, bo chcieliśmy go podjąć kotlecikami jagnięcymi z kostką 😀
Wysmażenie steku w warunkach domowych dobrze się sprawdza na dłoni. Dotykając kciukiem opuszków palców tej samej dłoni, od wskazującego(krwisty) do małego(wysmażony), dotykamy palcami drugiej dłoni mięśnia kciuka, kłębu bodajże. Twardość tegoż mięśnia odpowiada twardości wołowiny po obróbce termicznej. W uproszczeniu oczywiście, ale działa 🙂
Nie o steku, a o surowej rybie, plackach z brązowym cukrem i Święcie Lotusowych Lampionów.
Czyli weekend w Busan, okiem Małżonki.
U nas,tak jak w Poznaniu,pogoda dzisiaj prawdziwie letnia,zatem na talerzach zupełnie bezmięsnie-szparagi,tym razem z bułką tartą i młode ziemniaki.Zrobiłam też koktajl maślankowo-truskawkowy oraz pastę twarożkowo-rzodkiewkowo-szczypiorkową na kolację albo śniadanie.
Poza tym zimny”Lech”nie dla urody,ale towarzystwa i dla ochłody 🙂
Krzychu-jak zawsze,bardzo ciekawa relacja 🙂
Krzychu, a tu ponizej ilustracja Twoich wyjasnien 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=ym0PUeyeSAc
bleu, saignant, ? point, bien cuit, smacznego 🙂
No widzisz Krzychu – ja zrozumiałam to zdanie inaczej 🙄
Jagnięcina to jest moja miłość, dzięki za uprzedzenie, póki co, nie wybieram się do Mongolii, ale na wszelki wypadek zapamiętam 😉
Przypomniała mi się książka pewnego żeglarza – nie, to nie był Thor Heyerdahl, nazwisko wyleciało mi z głowy, tę książkę czytałam ze 40 lat temu, głowy nie dam, ale najprawdopodobniej to była „Z tratwy na tratwę”. Wypłynęło ich bodaj kilku, ale ostał się tylko jeden. Na prymitywnie skleconej tratwie (którejś z kolei) zabrakło jedzenia i wody (chociaż ocean dookoła bezkresny!). Żeglarz był tak wycieńczony, że trudno sobie wyobrazić, ale wreszcie zbliżał się już do jakichś wysp Polinezji, bo pojawiły się mewy. Zaczął na nie polować gołymi rękami, bo nic na tratwie już nie miał. Udało mu się jedną złapać i, jak opisuje, ochłonął dopiero wtedy, kiedy miał usta pełne ptasich piór. Błyskawicznie i żywcem pożarł ptaka ze wszystkim 😯
Wyobrażacie sobie taki głód? O rany!
„a” zamiast znaku zapytania, to znaczy: a point
Sashimi, sushi i różną inną surowiznę rybną lubię, mój syn się w takich specjalizuje, jako student dorabiał w azjatyckiej restauracji.
Oczywiście była to restauracja trochę podrasowana pod amerykański/kanadyjski gust, ale synowa jest z pochodzenia Chinką, a jej rodzice emerytowanymi restauratorami i oni wprowadzili nas w kuchnię chińską, niezamerykanizowaną. Ale tylko kilka razy mieliśmy przyjemność, niestety.
Teraz Młode na drugim końcu kontynentu, tam rzeczywiście mogą mieć używanie, jeśli chodzi o ryby i owoce morza, bo mieszkają nad Pacyfikiem. Zamierzam to sprawdzić w sierpniu.
Pojutrze natomiast sprawdzę (dyskretnie spoglądając w talerze) , co jadają mieszkańcy Rapa Nui. Na rozum, to po pierwsze, drugie i trzecie, pewnie królują tam ryby i wszelkie owoce morza.
Sewicze mam zapewnione, bo jak nie w Rapa Nui, to w Santiago.
Acha, z dziwacznych rzeczy jadłam też sfermentowanego rekina (harkl), którego Jerzor nie chciał tknąć ani wąchać. Wcale tak nie cuchnął, a smakował jak…surowa ryba, lekutko zleżała 🙄
Dla mnie taki najlepszy, chociaż mniejszy niż Gospodarz sugeruje i bez kości. Mój wyrób 🙂
https://picasaweb.google.com/takrzy/20Maj2014?authkey=Gv1sRgCPvjjLeSn9vknAE#slideshow/6015550370951759970
Nowy, ja taki tez lubie. Wyglada bardzo apetycznie .
Krzychu – jeżeli moja składnia jest dla Ciebie kłopotliwa, to przepraszam. Postaram się pisać krótkimi, prostymi zdaniami. Nastawiłam wczoraj pierwszy garnczek ogórków na małosolne. Przez jesień i zimę zapomniałam ile tych ogórków na niewielką kamionkę potrzeba i kupiłam za mało. Talerzyk obciążający przechylał się w jedną stronę, a kamień zjeżdżał po talerzyku. Dzisiaj dokupiłam 0,5 kg, wyciągnęłam wczorajszy wsad i ułożyłam wszystko od nowa. Muszę zapamiętać, że do garnczka potrzeba 1,20 kg ogórków. Przy okazji obejrzałam to, co wyjmowałam z garnka. Nie podobają mi się te ogórki = miękną im czubki, a nie powinny. Mam nadzieję, że prędzej zjemy, niż one się zepsują. Dwa najbliższe dni mają być bardzo upalne, więc przemyśliwam o chłodniku. Nie wiem, czy dostanę boćwinę. Ewentualnie zrobię na burakach.
Jak się zaczniemy poprawiać względem składni, ortografii i tak dalej, to przestanie to być blog kulinarny, co nie daj Boże!
Zaczniemy się zastanawiać nad tym, czy poprawnie, czy przeciwnie wręcz, zamiast po prostu pisać tak, jak potrafimy. Śmiem twierdzić, że piszemy całkiem nieźle.
Mnie wszelkie tego typu uwagi (ostatnio o fotografiach, które zamieszczam, że byle jakie takie) bardzo deprymują, przecież tu jest blog dla przyjaciół przy stole, a nie jakiś wyścig, kto – lepiej – co.
Jest co poczytać i obejrzeć, nikt nie jest mistrzem świata we wszystkim 🙄
Spokojnie, Alicja. Przecież Krzych mnie nie krytykuje, tylko pisze o tym, że mam tendencję do stosowania zdań podrzędnie złożonych. I to jest prawda. A ja zareagowałam, że możliwy jest kłopot z ich odczytaniem ( intencji, myśli przewodniej itd). Wcale nie poczułam się urażona. Krzychu ładnie to napisał.
Pyro,
jestem spokojna, tylko, jak napisałam – deprymują mnie takie uwagi (pod czyimkolwiek adresem), tym bardziej, że pojęcia nie mam, co to jest zdanie podrzędnie złożone i od razu przepraszam za to wszystkich polonistów. Zniechęcają MNIE do pisania, wrzucania fotek i tak dalej. Tyle na temat.
Kot śpi, gołąbki gotowe, sos z prawdziwków zrobiony, bywszy Personel przychodzi po Mrusię za 4 godziny.
Teraz pozostaje zrobić jakieś pranie (czekam na Jerzora, niech dorzuci swoje), bo trzeba będzie kilka szmat w torbę zapakować.
Poza tym zimna wiosna 🙁
Kość duża jak gnat.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić steka w normowej wielkości 450 g. Wolałbym raczej ekwiwalent w różnościach wszelakich.
Polonistów proszę o wyrozumiałość za wpis.
Alicja jutro rusza między Maorysów (albo prawie). Cichal jutro daje sobie odmłodzić oko (znowu oczko temu Misiu?” Haneczka przepadła gdzieś między muzeami, Miś, jak to misie – odzyskuje wigor pomaleńku, a w telefon do Pyry rzuca dziarskie „Witojcie Matko krzestno”.. Za Cichala potrzymamy jutro kciuki, za Alicję łykniemy też troszeczkę. Wiosna, jednym słowem. Wiosna.
Alicjo, to ta sprawa właśnie.
Nie ufam już temu forum. Nie mam już ochoty na jakiekolwiek „wywnętrznienie się”, nawet zdjęć nie mam ochoty publikować.
Miło już było.
O, Alicja, to piochna dla Ciebie! Znalazłam ją wczoraj: po maorysku, jak najbardziej.
http://www.youtube.com/watch?v=dQB37swBcSM
Może ją zresztą wczoraj pokazywałam. Ale nadal mi się podoba.
Pani Alicjo,orędowniczko porawności językowej skąd takie zmiany ? Oj hołduje się zasadzie: jak bić to my ale nie nas.
Mrs SUSAN TEDESCHI (voc. g.)
______________________
blues na dobranoc „The Sky is Crying”
https://www.youtube.com/watch?v=iWPntKAWvHs
————–czy ktos potrafil/potrafi grac bluesa w Polsce jak Mrs Tedeschi….raczej nie.
Po kolei:
Alino:
Jesteś nieoceniona, czego nie da sie opisać słowami, opisze YT 🙂 Dziękuję.
Pyro:
To nie był przytyk do TWOJEJ składni, tylko nawiązanie do jakiejś pracy, którą dane było Tobie czy też Młodszej(nie pamiętam dokładnie) sprawdzać. Utyskiwałaś tam na poziom polszczyzny współczesnej młodzieży, była tez mowa o zdaniach wielokrotnie złożonych.
Uff..
Skoro w ciągu jednego dnia dwukrotnie należało tłumaczyć, co autor miał na myśli, zwykle oznacza to, iż należy się przyjrzeć bliżej temu, co się samemu pisze. Co niniejszym czynię 🙂
Jest 7 rano, wstaliśmy godzinę temu, czeka nas godzinka autobusem w góry,Małżonka jedzie ćwiczyć konwersacje z mnichami, u których spędziła Wielkanoc.
Pepegorze,
ja jestem wredota, która się nie zniechęca. Uważam, że to jest fajny blog 🙂
Pożegnaliśmy kocisko, oddając tymczasowo w opiekę Bywszemu Personelowi – chyba czuła, że coś się kroi, bo była niespokojna cały dzień.
Tydzień minie biegiem! O wiele za krótko, ale nie ma co wydziwiać, dobrze, że chociaż tyle.
Dędę donosić z drogi. Zdjęcia też będę robić i nie będę się przejmować krytyką – ani względem jakości zdjęć, które zamieszczam na moim serwerze, aparatu nie bardzo (powinnam mieć lepszy) i tak dalej, ani jeśli chodzi o wpisy, które zamieszczam.
Idę pospać, bo rano zbieramy tyłki w teczkę i fruwamy na wycieczkę.
Dobranoc!
Kilka dni temu Krzychu podał bardzo ładną opowieść o swoim dziadku i jego pracy na latarni morskiej. Na Long Island, gdzie mieszkam jest ich 24. Niestety mam tylko zdjęcia dwóch z nich, chociaż odwiedziłem wiele – każda ma jakąś historię, każda ma w sobie coś tajemniczego, wiele z nich kryje historie podobne do tej, którą swoim życiorysem zapisał Dziadek Krzycha.
Ja wiem, że temat już dawno ucichł, ale dodam tylko kilka zdjęć, po prostu lubię latarnie i kryjące się w nich losy ludzi morza.
https://picasaweb.google.com/takrzy/LatarnieMorkie#slideshow/5574504129600790066
Dobranoc 🙂
Alicjo – gdzie Was niesie, toż to prawdziwy koniec świata! Ale też bym poleciał. Miliona wrażeń życzę.
Pepegor – bardzo dobrze Ciebie rozmumiem, bo mam podobne odczucia. Po odejściu Nemo wszystko się zmieniło…..
Dobranoc 🙂
Hm, hm, dzień dobry.
Czytam te wpisy, że „miło było, ale się zmieniło” i mam pomieszanie uczuć. Dla mnie jest w miarę OK, szukam tu głównie tematów kulinarnych i historyczno-obyczajowych (dziękuję, Gospodarzu za ciekawą narrację), ale i niektóre inne z przyjemnością czytam. Jestem tu niedługo, ale już chętnie zaglądam dla ciekawych wpisów i żywo, pogodnie pisanych Krzycha, rewelacyjnych linków Asi, niektórych innych relacji foto i ciekawostek podawanych przez piszących. Pewnie, że nie wszystko każdemu odpowiada i nie uważam, by z tego powodu rozdzierać szaty. Jak i Pepegor nie wywnętrzam się publicznie i nie sprawozdaję tu własnego życia, zupełnie nie mam takich potrzeb. Uważam, że można sobie, jak z obfitego stołu, wybrać coś dla siebie, nie ma obowiązku łykania wszystkiego, ja tak robię i nie dostaję niestrawności 😉
Czytam, co chcę, a i nie melduję, że coś mi się nie podoba, bo moje upodobania i gust to moja sprawa.
Myślę, że nie należy traktować wielu spraw, czy uwag zamieszczanych tu, jak i w innych miejscach przepastnego internetu, zbyt emocjonalnie. W internecie także działają prawa grupy, warto o tym pamiętać 🙂
Witam, Nowy masz wszystkie.
http://www.scroope.net/lighthouses/longisland.htm
Na marginesie dzisiejszej wymiany zdań chciałabym jeszcze tylko dodać,że wpisy Krzycha oraz ogólnie Krzycha odbieram bardzo pozytywnie i niezwykle cieszy mnie,że do nas dołączył 🙂 Nie przyszłoby mi do głowy,by doszukiwać się „drugiego dna” w Jego wypowiedziach.
Alicji życzę udanej eskapady,a nam wszystkim dalszego ciągu pięknej wiosny !
Danuśka,
podzielam Twoją opinię na temat Krzycha. Od siebie dodam, że również Bejotkę uważam za bardzo cenny „nabytek” blogowy 😎
Bejotko, sorry za „nabytek”, ale zauważyłam, że nie brak Ci dystansu i poczucia humoru, więc liczę na wyrozumiałość 😉
Pepegorze,
szanuję Twoje zdanie …. ale w życiu grupy/blogu, tak jak w życiu każdego człowieka, bywają kryzysy, zakręty 🙁
Brakuje tu Ciebie. Liczę na to, że czas pozwoli Ci przemyśleć na nowo swoją decyzję i może ją nieco zmienić 😉
Pozdrawiam 😆
Brak Nemo jest rzeczywiście odczuwalny. Szkoda 🙁
Ale podobno „nigdy nie należy mówić nigdy” … może któregoś dnia 😉
Bjk, lubie czytac Twoje komentarze bo piszesz ciekawie, szanujesz innych wspolbiesiadnikow a jesli sie z czyms nie zgadzasz, wyjasniasz to w sposob wywazony i kulturalny. Mysle, ze gdybys byla tu w okresie agresywnych starc i brzydkich atakow, Twoj spokoj i rozwaga pomoglyby w rozwiazaniu konfliktow. Piszesz, ze nie nalezy pewnych spraw traktowac zbyt emocjonalnie. Przyznam, ze przychodzi mi to z duza trudnoscia.
Naiwnie mysle, ze poniewaz internet jest ta nieskonczenie otwarta przestrzenia, piszac cokolwiek nie powinnismy o tym zapominac i pamietac, ze to nie jest nasze prywatne podworko.
Znasz ten problem bo sama prowadzisz blog i masz w zwiazku z tym internetowe doswiadczenie. Przepraszam za dlugi wywod. Milego dnia 🙂
Alino, dzięki za miłe słowa.
Oczywiście, że internet jest przestrzenią publiczną, agorą, a miejsca jak to, dostępne dla wszystkich, nie są niczyim prywatnym folwarkiem, poza Gospodarza, który nadaje ton i może regulować, co chce. Do naszych tutaj słów dostęp ma każdy, ludzie znajomi, ale głównie obcy, przypadkowi, którzy szukają czasem przepisów, czy konkretnych wiadomości. Dobrze może pamiętać, że nie każdy nas zna – nasze intencje, zasoby intelektualne itd, więc warto pisać precyzyjnie i nie wdawać się w jakieś połajanki, czy aluzje, które niczego nie wnoszą, tylko świadczą o tym, że komuś „puszczają nerwy”, mówiąc kolokwialnie.
Gdybym tu była „w okresie starć i brzydkich ataków”… jak internet szeroki i głęboki, takie rzeczy odbywają się zawsze we wszelkich grupach, czasem wynikają z niezrozumienia czyjegoś przekazu, czasem z nadwrażliwości na własnym punkcie, czasem z innych przyczyn.
Nie wiem, jak tutaj było, ale sądzę, ze mechanizm taki, jak zwykle.
Myślę, że kiedy dochodzi do takich sytuacji, warto mieć dystans. Nie traktować uwag personalnie. uśmiechnąć się, obrócić w żart. Ale każdy jest inny i pewnie nie ma recept.
Bjk ,Krzychu , fajnie, że pojawiliście się na tym blogu, działacie jak katalizator.
Pepe, wiesz jak rzadko pisuję na blogu, ale zawsze głęboką nocą podczytuję i nie wyobrażam sobie żeby Ciebie miało tu zabraknąć. Mam nadzieję, że Nemo także się pojawi ze swoimi foto sprwozdaniami.
Wydaje mnie się, że należy zlikwidować na blogu etat adwokata, niech , ,,napadnięty” (jeżeli będzie tak czuł) broni się sam.
Żaba połamana, ja od trzech dni z gorączką. Szczęście , że Leszkowi jego zlamany i szczęśliwie poskręcany na blaszki kręgosłup w miarę dobrze służy.