Kto hrabiny nie słucha, ten zajada pampucha

Przestrzegała hrabina Karolina Nakwaska przed włóczeniem się po karczmach i zajazdach, ale jako człek ciekawski i myszkujący po dziwnych miejscach gdzie dają jeść, rad słynnej autorki i znawczyni kuchni XIX-wiecznej nie posłuchałem i zatrzymałem się w podwarszawskiej wsi Pęcice, gdzie od dawien dawna istniała słynna karczma. Objadłem się tam niebywale i jeżeli żałuję, to tylko z powodu nadmiernego łakomstwa.

Historia wsi sięga aż XIII wieku. Miejscowość i majątek leżały na szlaku z Raszyńca (teraz Raszyn) do Błonia, niegdyś ważnego miejsca handlowego. Prowadził on także przez Żbików i Rokitno, które stanowiły centrum klucza składającego się z majątków w Pęcicach, Chlebowie oraz wsi Szamoty, Reguły i Kuchy. A wszystko w pięknej dolinie rzeczki Utraty. Od stuleci istniała też tu karczma.

Sama „Karczma w Pęcicach” (ul. Parkowa 69) trochę przytłacza ponurym wyglądem i niebywałym natłokiem ludowych rzeźb stojących, wiszących i wychylających się z każdego miejsca, od komina poczynając. Wewnątrz panuje mrok, który rozwesela stosowna muzyka (rozpoznałem kurpiowskie śpiewki), wykonywana chyba przez słynną Kapelę ze wsi Warszawa. Ławy i stoły są proste – z grubych dech, ale dość wygodne i pozwalające na długie posiady. Karta dań wystarczająco obfita, choć nie przeładowana. Króluje dziczyzna i kuchnia polska. Karta win zaś sugeruje, że bywają tu znawcy, bo są wina z najprzedniejszych winnic Włoch, Hiszpanii, Francji. Są też i inne alkohole wysokiej jakości.

Podczas pierwszej wizyty skusiliśmy się na dwie polecane przez kelnerkę przekąski: raki w sosie koniakowym i borowiki w śmietanie z orzechami i koperkiem. To był doskonały wybór, choć konkurencję miał też silną: wątróbki w sosie winnym, pasztety z jelenia i dzika, pierogi z różnym farszem.

Z dań głównych – tym razem – wybraliśmy zrazy z sarny w sosie kurkowym i farszem borowikowym z dodatkiem marynowanych cebulek i śliwek oraz główką sałaty w śmietanie (na słodko, jak z babcinego stołu) oraz golonkę z przysmażaną kapustą i zapiekanymi kartofelkami. Kusił nas też sum, jagnięcy comber i perliczka. Ale uznaliśmy, że do Pęcic warto przywieźć i przyjaciół, będzie więc okazja do wypróbowania kolejnych dań.

Deser winien być subtelny, więc wybieraliśmy między pierożkami z malinami a pampuchem z płatkami róży. I tu polegliśmy. Ledwo spróbowaliśmy pampucha (był trochę zbyt słodki i chyba lekko surowawy a pierożki zostały też do kolejnej okazji). Nie jestem też pewien, czy narzekanie na deser nie wynika z utraty apetytu po naprawdę wielkich porcjach, które stawiano przed nami. Do domu jechaliśmy oczywiście autem, a należało niewątpliwie iść pieszo.

Bywalcy Karczmy sprzed kilku stuleci też na pewno nie używali powozów po obfitych kolacjach. Chyba że mieli kłopoty z zachowaniem równowagi.