Jakie wina lubili Polacy?

Przez długie wieki nasi przodkowie pijali według porzekadła: Nie masz wina nad węgrzyna. A tym mianem nazywano wszystkie gatunki win sprowadzanych z madziarskich winnic. A często kupowano całą tamtejszą redukcję. Co – często acz nie powszechnie – prowadziło do tego, że „bratankowie” fałszowali swoje wina obficie chrzcząc je wodą. Mieli nadzieję, że polskie podniebienia nie wyczują wody. I chyba mieli rację.
„Do połowy XVIII wieku wino sprowadzano w dużych ilościach głównie z terenu północnych Węgier i uważano je za napój godny dobrego towarzystwa, mawiano: Nihil est vinum, nisi Hungaricum. Podanie francuskiego wina jeszcze w końcu XVIII wieku mogło być <niejakiem ubliżeniem>, na co się traktowany mógł uskarżać, co najczęściej temi wyrazami zaczynał: „Kochany gospodarzu, ja do pałasza, nie do szpady urodzony”. Owe „wyborne wina węgierskie” były kontraktowane u producentów i bez pośredników trafiały do pańskich piwnic. Jak czytamy w jednym z pamiętników, „każdy osiadły na wsi szlachcic i magnat po nie posyłał, miał nim przepełnione lochy i corocznie w nie opatrywał się, zwłaszcza po przeczytaniu w kalendarzu, że rok sprzyja winobraniu”. W wielu domach powstał zwyczaj umieszczania roku narodzin dziecka na beczce wina, którą przechowywano nietkniętą do jego zaręczyn lub wesela.
Pewien smakosz i wielbiciel dobrych win zapisał w 1830 roku: „Wina niższej Burgundii i podlejsze wina Bordeaux, przyswojone są pospolicie na stołowy użytek przez wicegurmandzistów, inaczej półpankami rzeczonych. Amatorowie wyższego rzędu przysposabiają niektóre wina czerwone Szampanii oraz lepsze gatunki Bordeaux. Wreszcie mała liczba wykwintnisiów nie lęka się dawać pierwszych gatunków win de Beaune, de Volnay, de St. Emilion, de Grave itd., lecz te przykłady są rzadkie i tylko wielki majątek na to starczyć może. Często po polewce roztropny częstownik nalewa kieliszek Madery albo Teneryffy. Wino zwyczajne zajmuje stół aż do drugiej części obiadu, przy której zaczynają kursować wina połowiczne, poczem zapływa Reńskie Johannisberg, Bordo Laffitte, wyborne la Romanee, L’Hermitage, la Cote Rotie albo z białych Sauterne, St. Paray itd. Lecz wety następują, wówczas jawią się rajskie wina Hiszpanii lub Grecji: stare Porto, słodka małmazja (już rzadka), Malaga, Madera, Muszkat, dalej Rota i wino cypryjskie. Tokaj naparstkami, a wreszcie dla ukoronowania dzieła Szampan musuje w krysztale i wesołość już między biesiadników rozlana objawia się radośnemi rozhoworami i pieprznemi żartami”. Ten sam autor skrytykował nowy, coraz powszechniejszy zwyczaj nalewania wina biesiadnikom przez służących; uważał, że jest to dowód skrywanego skąpstwa, sposób na oszczędzanie trunku – „w oczach ludzi znających się na obiadach uważany jest za największą niedorzeczność”. Pochwalał za to dawny zwyczaj naszych przodków nakazujący, aby „przy każdym godowniku” stała „butelka lub dwie odmiennego wina, niechaj z nich czerpie do woli”. „A jeśli chcesz zachować funkcje służących, ogranicz je do tych win rzadkich i cukrowych których się pije jeden albo dwa kieliszki” – radził ów znawca stołowego obyczaju.
Dość powszechny jest sąd, ze opilstwo towarzyszące ucztom nastało w Polsce w okresie panowania Sasów. Relacje cudzoziemców i głosy krajowej krytyki wskazują, ze zwyczaj „częstowania do umoru” zadomowił się u nas znacznie wcześniej. Tak przynajmniej twierdzi Waldemar Baranowski – znawca epoki i autor ciekawych książek o dawnym obyczaju.