Flaki są dobre na każdą okazję

Są książki, do których często wracam. Sprawia mi to wyjątkową  przyjemność, że wiem co za chwilę opowie mi autor. A w dodatku przy kolejnej lekturze odkrywam nowe znaczenia czy nawet całkiem niespodziewane treści. A jeśli do tego pisarz jest smakoszem, wiele wie o jedzeniu i potrafi o tym pisać (co jest niełatwą sztuką) to frajda z takiej odświeżonej lektury jest podwójna. Albo i potrójna. W miniony weekend wyciągnąłem z półki egzemplarz fantastycznej powieści Gunthera Grassa -„Turbot”. Warto było!
„Jeśli ci zimno w środku: flaki z czwartego krowiego żołądka. Jeśli jesteś smutny, niezmiernie daleki wszelkiej naturze, beznadziejnie smutny: flaki, które nas rozweselają i nadają życiu sens. Albo z przyjaciółmi, którzy są obdarzeni dowcipem i na tyle bezbożni, by chłostać szyderstwem: zajadać flaki z głębokich talerzy, przyprawione kminkiem do smaku. Albo też gotowane z pomidorami, po anadaluzyjsku z ciecierzycą, po luzytańsku z czerwoną fasolą i słoninką. Albo podgotowane flaki udusić w białym winie z pokrojonym w kostkę selerem, kiedy miłość potrzebuje przystawki. Przy suchym zimnie i wschodnim wietrze, który dobija się do okien i doprowadza twoją llsebill do rozpaczy: flaki w śmietanie z ziemniakami w mundurach, to pomaga. Albo kiedy musimy się rozstać, tylko na chwilkę albo na zawsze, jak wówczas, gdy siedziałem w Wieży Więziennej i moja córka po raz ostatni podała mi przyprawione pieprzem flaki.
Ponieważ nazajutrz rano na Długim Targu miała odbyć się egzekucja w obecności króla Polski, zasiadającej i stojącej rady, ławników oraz kilku prałatów i opatów, przeorysza brygidek zaprosiła gości do więzienia swego ojca na wczesny wieczór. Pochodnie u ścian oświetlały mury. Misa żaru pod zakratowanym otworem okiennym nie pozwalała wystygnąć garowi flaków. Margareta Rusch po doprawieniu nie zjadła już ani kęsa. Odmówiła modlitwę przed jedzeniem, dołączyła prośbę o zmiłowanie nad skazanym kowalem, a potem obsłużyła ojca i jego gości. Ale podczas gdy mężczyźni wsuwali z glinianych misek, a ona nalewała jopejskie piwo do kufli, nie przestawała mówić ponad władczą głową patrycjusza, już wówczas tłustą okrągłą łepetyną opata, ponad łysą pałą kata i pochylonym nad miską czerepem swego ojca: bez wytchnienia lub cenzury.
Z tego Margareta Rusch była znana. Kiedy zupa była za gorąca, podczas gdy panowie ogryzali gęsie nogi, zanim podała rybę, makrelę na porach, bo był piątek, również ponad ogołoconym już z jedzenia stołem przeorysza mówiła do wszystkich, dla których gotowała, rozlewnym, neutralizującym wszelki sprzeciw dialektem. Potrafiła równocześnie wykonywać kilka czynności, ale też prowadzić pouczające pertraktacje, nie tracąc wątku żadnej z nich. Od hodowli owiec na Żuławach przez zapaskudzoną ściekami Motławę przechodziła do córek rajcy Angermundego, nie omieszkała przy tym przeliczyć duńskich podwyżek cen na skańskiego śledzia, opowiedzieć najnowszego dowcipu o kaznodziei Heggem, wspomnieć o nieustającym zainteresowaniu brygidek kilkoma staromiejskimi parcelami, po czym starczyło jej jeszcze tchu, by – ośród inwokacji do wszystkich aniołów od Ariela do Zedekiela – rozwinąć aż po handlowo-prawne szczegóły swój ulubiony temat: założenie kantoru z pieprzem w Lizbonie (wraz ze składem na indyjskim Wybrzeżu Malabarskim).
Dla kogokolwiek pitrasiła, ten miał zapewnione jej gadanie przy stole: zwrócone do podświadomości mamrotanie, którego wątki były pogmatwane jak polityka jej czasów. Mówiła jakby do siebie, ale na tyle głośno, że biskup włocławski, który maczał swój chleb w. potrawce zajęczej Margarety, że rajcowie Angermunde i Feldstedt, którym przyrządziła golonkę wołową z prosem, mogli w jej gadaninie dosłuchać się zamysłu, chociaż nigdy nie było pewne, czy mniszka Rusch opowiadała się za patrycjuszowską radą, czy za niższymi stanami, czy agitowała przeciwko polskiej Koronie i za Hanzą, czy z wierzchu była katoliczką, a w środku do cna zlutrzała.
A zatem gdy przeorysza Margareta Rusch podawała ojcu i jego gościom ostatnie flaki, potok jej wymowy płynął jak przy innych okazjach. Nie umiała się powstrzymać. Z chochlą w dłoni zawsze rozdzielała też wysmakowane zainteresowanie.”
U nas też były flaki. Po warszawsku czyli z pulpetami, papryką i serem.