Trwa karnawał

I jeszcze długo potrwa. Wielkanoc bowiem dopiero w końcu kwietnia. Czyli okres postu rozpocznie się dopiero w połowie marca. Do tej pory można się wyszaleć do woli. Korzystamy z tego w tym roku wyjątkowo obficie. Niemal co tydzień (w sobotę lub w niedzielę) podejmujemy przyjaciół. A w te pozostałe bywamy z kolei u nich. Każdy gospodarz stara się zaimponować zaproszonym jakimś wyjątkowym daniem. A że wszyscy potrafimy gotować to kolacje obfitują we wspaniałe kulinarne niespodzianki. I podkreślić muszę, że udane.

Fot. East News

Parę razy (w różnych domach) były to – wyraźnie modne w tym roku – perliczki na wiele sposobów oraz czerwony barszcz z truflami.

Z przyjemnością sięgnąłem też do opisów karnawałowych przyjęć w II RP. To bardzo inspirująca lektura. Zwłaszcza relacje z balów słynących ze skandali.

„Szczególną – skandalizującą – sławę zyskały bale środowisk artystycznych, zwłaszcza młodych malarzy, studentów warszawskiej i krakowskiej akademii. Tam fraki, szampana i kawior zastępowała improwizacja, spontaniczne szaleństwo i wódka jako podstawa menu. „ostawcie w domu fraki i szelki, strój byle jaki, a grunt to butelki” – wzywał afisz zapraszający do Jamy Michalikowej na „Byczy-bal literancki”. W legendarnej krakowskiej Jamie, w karnawale, pod zagadkową nazwą „Inkamalajo”, odbywały się zabawy kostiumowe plastyków i ich przyjaciół. Zygmunt Leśnodorski pisał: „Obowiązywało na nich przebranie, które zresztą mo­gło być byle jakie, chociażby piżama lub wór z wyciętymi otworami na głowę i rę­ce (tak się wystroił raz (…) Karol Estreicher). Gdy u wejścia pojawił się ktoś w zwykłej marynarce, albo co gorzej w smokingu, malarze z komitetu chwytali go w swe obroty. Marynarkę odwracano mu podszewką ku górze, gors koszuli i twarz malowano w kolorowe desenie, do włosów wpinano pióra lub inne ozdoby, po czym dopiero wśród ryku „Inkamalajo” wprowadzano oszołomionego gościa do sali. Przedstawiała zaś ona osobliwy wygląd. Ściany były pokryte cudacznie-futurystyczną dekoracją (orgia kształtów i barw), orkiestra grzmiała w ciasnej prze­strzeni, zawiane towarzystwo tańczyło w dzikich podskokach, tłoczyło się lub leżało pokotem na przytulnych kanapkach, albo siedziało wprost na podłodze. (…) Balami plastyków gorszono się jednak nieco na mieście i opowiadano o nich niestworzone historie”.

Jarosław Iwaszkiewicz wspominał bal w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych: „Obmyśliłem sobie kostium „poławiacza pereł” Wanda Telakowska opowiada, że byłem całkiem nagi, ale to jest nieprawda, miałem tylko obnażone ramiona. A zresztą wszystko było przykryte gęstą siatką sztucznych pereł”. Włodzimierz Bar­toszewicz zapamiętał studenta, który „ubrał się” w blaszany piecyk, tak zwaną kozę, „tak nałożony, że drzwiczki wypadały w miejscu, na którym normalnie ludzie zwykli siadywać… Na drzwiczkach przyklejony był napis: „Nie otwierać!” To wy­starczyło, by sporo ciekawskich te drzwiczki otwierało, zamykając je zaraz z po­śpiechem…”.”

Wprawdzie na wsi mamy piecyk typu koza ale jest on żeliwny i nie widzę nikogo na tyle silnego, by był w stanie nosić go na sobie w charakterze fraka. Ale pomysł niewątpliwie przedni (czy raczej zadni!?).