Oszczędni czy skąpi?

Zazdroszczę tej parze autorów pracowitości, talentu i szczęścia w poszukiwaniach dokumentów. Ale jest to zazdrość sympatyczna. Lubię bowiem korzystać z ich dorobku i mam wszystkie wydane książki Mai i Jana Łozińskich. Większość z nich polecałem też i na blogu i w „Polityce”. Każdy bowiem zainteresowany dawnymi obyczajami, codziennym życiem, wreszcie kuchnią i smakiem w dawnej Polsce powinien znać (a najlepiej i mieć) wydane przez nich dzieła.

Dostałem w charakterze gwiazdkowego prezentu wspaniałą opowieść o obyczajach codziennych i odświętnych polskiej arystokracji w XIX i XX wieku. Książkę zatytułowaną „Życie codzienne arystokracji” wydało PWN. Jak zwykle dzieło jest świetnie i bogato zilustrowane i okraszone licznymi cytatami z prywatnych listów, kronik domowych, dokumentów. Czytelnik odwiedza więc najwspanialsze rodowe posiadłości: Łańcut, Rogalin, Nieborów, Jabłonnę; zagląda do hrabiowskich jadalni, sypialni i kuchni. Uczestniczy w balach, przyjęciach świątecznych, polowaniach, wychowywaniu dzieci – słowem w pełnym życiu codziennym polskiej arystokracji. I nie jest to podglądanie przez dziurkę od klucza ludzi ze świecznika. Są oni bowiem pokazani także jako grupa obciążona licznymi obowiązkami wobec kraju, dźwigająca często na swych barkach ciężary związane z polityką wewnętrzną i zagraniczną, oświatą oraz gospodarką. Jest więc to portret polskiej elity we wszystkich niemal wymiarach.

Mnie oczywiście najbardziej zainteresował wątek kulinarny, który w książce zajmuje sporo miejsca. A dziś, w ten ostatni dzień mijającego roku, kiedy to wszyscy szykujemy się do przyjęć sylwestrowych, chcę zacytować parę akapitów pokazujących bohaterów książki Łozińskich z zupełnie innej niż zazwyczaj strony. To nie byli wyłącznie obżartuchy pławiący się w najwytworniejszej kuchni. To byli również zwyczajnie oszczędni (a może nawet skąpi) ludzie jak i (niektórzy) z pośród nas.

„Na europejski umiar niektórych arystokratycznych stołów narzekali ci wszyscy, którym bliższy był raczej tradycyjny staropolski temperament w jedzeniu i piciu. Ziemianin Jan Sikorski po przyjęciu wydanym przez księż­nę Andrzejową Lubomirską w międzywojennym Lwowie pisał: „Był to jeden z pierwszych domów w Polsce. Panował tam ceremoniał jak u Habsburgów. Przy stole podawano bardzo szybko, a talerze zbierano jeszcze szybciej. Można powiedzieć, że w każdym wytwornym domu było podobnie. Tam elegancja bywała połączona z surowym umiarem w jedzeniu. Nie było wiele czasu, żeby coś zjeść. Zanim się człowiek dobrał do jedzenia, me było już talerza (…). Trzeba jednak powiedzieć, że w zamian prawie na każdego go­ścia przypadał jeden usługujący. Z podobnych przyjęć wychodziłem zawsze głodny”. Niekiedy granica między elegancją umiaru a zwyczajnym skąp­stwem bywała dość płynna. Inny przedstawiciel rodu Lubomirskich, książę Józef, w latach czterdziestych XIX wieku słynął na cały Wołyń z tego, „by nie wydać z kieszeni”. W Niewirkowie i na zamku w Dubnie, gdzie rezydował z żoną Dorotą, kuchnią zarządzał włoski kucharz Tegazzo (gotował kiedyś dla samego cara Aleksandra I!). A jednak książęcy stół do wystawnych nie należał. Ponoć zdarzało się, że dla ponad dwudziestu osób podawano tylko dwie butelki wina do obiadu, a herbatę „zaledwie osłodzoną”. „Żona księcia, z domu Stecka, wzór cnót, której zawdzięcza on swą fortunę, ma jakąś sumę na utrzymanie domu, lecz nie może nigdy uzyskać ponad to – donosiła w swoich wspomnieniach Wirginia Jezierska, dobrze poinformowana nauczycielka w pałacu Ossolińskich w niedalekim Młynowie – Mąż lubi do­brze zjeść; ma kucharza Włocha, który pobiera 200 dukatów rocznie i co dzień razem z księżną głowę sobie łamie nad tem, żeby stół był wyśmienity, ale bez większych kosztów”.

Skromnie jadano u Tytusa i Celiny Działyńskich, tyle że nie ze skąpstwa ani z zamiłowania do szlachetnego umiaru. Działyńscy nie przywiązywali do spraw kulinarnych po prostu najmniejszej wagi. „Moi rodzice – twierdzi­ła Jadwiga Zamoyska – ojciec przez roztargnienie, matka, bo miała w tym upodobanie, nigdy nie zwracali uwagi na to, co jedli i pili. Mówiono nieraz wkoło nich, że gdyby im dawano podeszwy smażone na obiad, to by je zjedli i powiedzieli, że są doskonałe”. Dzięki takiemu usposobieniu zapewne łatwiej im było znosić niedostatek, z którym zmagali się w popowstaniowych latach, nim odzyskali zarekwirowane dobra w Wielkopolsce. Prowadzenie gospodar­stwa domowego i troskę o finanse oddano w ręce zaufanego kredensarza, Karola, który trzymał klucze do wszystkiego, dawał, co chciał dać, a czego nie chciał, to nie dawał”. Kiedy często bywający w Oleszycach Zdzisław Zamoyski i Jadwiga Leonowa Sapieżyna skarżyli się na brak świeżego chleba i bułek na stole, wszechwładny Karol mawiał: „Jakby były świeże, to by ich dwa razy więcej zjedli”. Na codzienne śniadanie jadano u Działyńskich kaszę na wodzie bez masła, w niedzielę była kawa żołędziowa z cukrem. W czasie postu na obiad podawano sztokfisza, czyli suszonego dorsza, a „było to coś tak okropnego – jeszcze po latach wspominała ze wstrętem Jadwiga – że ten sam półmisek mógł kilkanaście razy z rzędu na stole figurować, tak mało kto się na niego odważył i tak mało go ubywało za każdym razem”.”

Jeszcze nie raz zapewne sięgnę po cytaty z tej świetnej książki. Dziś jednak muszę już kończyć, by zająć się przygotowaniami do kolacji. A wszystkim przyjaciołom (nieprzyjaciołom także) blogowym i pozablogowym składam serdeczne życzenia noworoczne.

Niech się Wam szczęści w kolejnym roku jeszcze bardziej niż w tym mijającym, żyjcie zdrowo i ( jeśli się uda) wesoło oraz smacznie. Powściągajcie też (o ile to możliwe!) nerwy oraz emocje, nie wdawajcie się w niepotrzebne spory, wybaczajcie cudze błędy ale pamiętajcie, że też czasem błądzicie. Jednym słowem: CZŁOWIEKU NIE IRYTUJ SIĘ!

Po prostu kochajcie życie!