Różowy to kolor optymistów

 Przedwczoraj zaprezentowałem tu ważny dla mnie temat cytując fragment artykułu z krakowskiego „Czasu wina” a dotyczący mięsa jeleni, dzików, zajęcy – słowem dziczyzny. Kolejny tekst, który przykuł moja uwagę to artykuł Michała Bardela o winach różowych. Od lat jestem miłośnikiem tych win i często o nich wspominam. Równie często podaję je moim gościom ale nie zawsze znajduję ich aprobatę. Utarła się bowiem jakże błędna opinia, że wina różowe są winami gorszego gatunku. A to nieprawda. Popatrzcie co pisze na ten temat fachowiec.

„Na szczęście życie szybko i sprawnie weryfikuje ne­gatywne stereotypy domorosłych mądrali („Nie, nie! Za różowe dziękuję…”). Świat, choć nie­co zamyka się na wina w ogóle, z nadzieją patrzy ku różo­wym horyzontom. Łapczywie wyciąga ku nim ręce. A tam, co najmniej od kilku lat, pojawiają się prawdziwe skarby.

Wina różowe stanowią dziś osobny, przebogaty i nad­zwyczaj różnorodny mikrokosmos. Już sama ich barwa za­chwyca rozmachem. Między bielą a czerwienią mienią się bowiem niezliczone odcienie: począwszy od intrygujących szarości, poprzez bladą i niebladą łososiowość, ów trudny do opisania kolor, który okrutni Francuzi znajdują w oku martwej kuropatwy, po róże właściwe, ale odchylające się raz ku pomarańczom, raz ku fioletom, po – wreszcie – bladoczerwony clairet i schillerwein.

Cóż zresztą kolor! Kiedy lata temu pierwszy raz usta­wiono mnie za długim stołem z kilkudziesięcioma dumnie wyprężonymi butelkami prowansalskich roses, wszystkie zdawały mi się niemal identyczne zarówno pod względem barwy, jak i aromatów, które wówczas – w naiwnej dziecinności swojej – uważałem za nazbyt nachalne. Dziś widząc takie stoły, zapominam o bożym świecie: wędruję przez wszystkie te delikatne odcienie, wyszukuję wciąż nowe nu­ty owoców i kwiatów, węszę jak jamnik za lisem i biada te­mu, kto próbowałby mnie wówczas od stołu oderwać. A to przecież dopiero, i tylko, Prowansja. A gdzie sprężyste tavele? Gdzie świeże i szczypiące anjou? Gdzie kipiące owocem na jasno zrobione zinfandele?

Kilka lat temu, latem, przechadzałem się we wczesnych godzinach popołudniowych po uliczkach Awinionu. To – jak wiadomo – dla pracowników francuskich banków, urzę­dów pocztowych, biur i agencji czas lunchu: owej ciągną­cej się w nieskończoność przerwy na posiłek, podczas której okupują dosłownie wszystkie stoliki w okolicznych bistrach. Jedzą sałatki i podgrzewane bagietki, a w coolerach mienią się wszystkimi barwami różu miejscowe roses. Wspania­ły i krzepiący widok, nawet jeśli od czasu do czasu znajdą się wśród nich niechluje gustujący w piwie. Rose staje się – nie tylko we Francji – sztandarowym winem młodego po­kolenia. W wielu prowansalskich i rodańskich wytwórniach w ciągu ostatnich pięciu lat produkcja win różowych zwięk­szyła się dwukrotnie!

Czy mam się zatem dziwić, czy mam się martwić, kie­dy studenci krakowskiego Collegium Medicum, po zakoń­czeniu kilkugodzinnych warsztatów degustacji analitycznej win francuskich niemal jednogłośnie ogłaszają skromne i niedrogie rose d’anjou najlepszym winem, jakie koszto­wali podczas zajęć? Nie chablis, nie haut-medoc, ale wła­śnie delikatny barski róż! Bo cóż może być lepszego, kiedy za oknem prowansalskie wręcz upały?

Pozwólcie się Państwo wciągnąć w tajemniczy świat rozciągający się między bielą i czerwienią. Dajcie się przekonać, że róż różowi nierówny, skosztujcie bledziutkich prowansalczyków i prawie czerwonego bordoskiego klareta. Dotknijcie różowej Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Odkryjcie nową, lepszą rzeczywistość.”   

 Ja już odkryłem Panie Redaktorze!