Do Lublina droga prowadzi przez włoską kuchnię

 Przed laty Giancarlo Russo miał restaurację z enoteką na Służewcu przy ul. Rzymowskiego. Mimo, że to było z dala od szlaków, po których wędruje warszawskie towarzystwo a turyści tez się nie zapędzają lokal był wiecznie zapełniony. Szybko bowiem rozeszła się fama, że ten Włoch naprawdę potrafi gotować. Na dodatek właściciel i szef kuchni zarazem stale wychodził do gości, co w Italii jest regułą ale nad Wisłą było nowością potraktowaną z sympatią, by pogadać, wypytać o ulubione dania i wina, namawiać do najlepszych potraw i poflirtować z dziewczynami.

Po jakimś czasie trattoria zniknęła z Rzymowskiego, by się odrodzić w znacznie piękniejszym stylu w Starej Miłosnej, tuż przy lubelskim trakcie.

Oprócz kilku sal wewnątrz sympatycznego budyneczku jest też parę stolików na zewnątrz, co przy dobrej pogodzie jest bardzo sympatyczne. Obyczaje szefa nie uległy zmianie a jego mistrzostwo wzrasta nieustannie choć to wydaje się niemożliwe. A jednak..

Giancarlo często eksperymentuje i wypróbowuje nowe dania na przyjaciołach. Nie słyszałem, by ktoś z tego grona pożegnał się ze światem. A o nowych potrawach szumi gastronomiczny światek stolicy.

Zacznę więc od nowego deseru, który – co oczywiste – jadłem na koniec posiłku. Była to panna cotta con crema   di aceto balsamico czyli gotowana śmietanka z kremem z balsamicznego octu. Niewiarygodnie pyszne! I to w moim ulubionym stylu czyli połączenie kontrastów: słodkie i kwaśne.

Zaczęliśmy jednak od focacii ze świeżą oliwą. Ciasto przypominało bardziej pizzę niż placek, bo było cieniutkie i w dużej części rumiane oraz chrupkie. Brzegi natomiast były wystarczająco miękkie, by je maczać w oliwie.

Z okazji sezonu wiosennego na stół wpłynęły domowe kluski o szerokości trzech wstążek tagliatelli, w sosie śmietanowym z zielonymi szparagami ugotowanymi al dente i krewetkami. Lepiej milczeć niż rozsnuwać w tym przypadku komplementy, które nie są w stanie oddać radości konsumenta.

Najwyższą radość kubeczków smakowych, podniebienia i języka wzbudziły też kalmary z grilla. Były to niewątpliwie dzieci państwa kalmarów, bo ich tuszki nie przekraczały 5 cm długości. Dzięki temu zaś były delikatne jak wszystkie maluchy.

Trudno się zdecydować wybierając między okoniem morskim, doradą, solą i żabnicą, bo wszystko kusiło. Rzut oka na sąsiedni stolik (a siedzieli przy nim Włosi) spowodował, że na nasz też wniesiono turbota z pieca. Cudo!

Potem był deser – w tym wspomniana panna cotta – oraz zabaglione zapieczone z kawą espresso.

Na koniec rzecz jasna espresso w płynie.

Ominęliśmy liczne pizze, wielki wybór spaghetti, a o mięsach nawet nie myśleliśmy. Nie będzie to jednak nasza ostatnia wizyta w Starej Miłosnej więc nadrobimy wszystkie zaległości. I przyjedziemy taksówką, bo włoskie jedzenie bez sporej ilości wina traci. A my strat nie znosimy.