Mistrz Campari pozdrawia nas z nieba

Mam nadzieję, ba – więcej, jestem pewien, że czekają nas słoneczne dni i upalne wieczory. I wówczas będziemy sięgać po ten napój, o którym właśnie opowiadam.

Pijące campari damy naogół nie mają pojęcia skąd wzięła się nazwa tego aperitifu. Panowie zreszta też, boć trunek zaliczany jest raczej do kategorii damskich. I łączy się z nim ciekawa historia sprzed ponad stu lat.

Zacznijmy więc tę opowiastkę od końca: 16 grudnia 1882 roku „Corriere della Sera” doniósł o śmierci Gaspare Campariego. Był on wówczas wielkim i bogatym przedsiębiorcą w branży spożywczej, liczącym się nie tylko w Mediolanie ale także daleko poza granicami Włoch.

A zaczynał z 60 lirami w kieszeni, z którymi przybył do Mediolanu po pierwszym bankructwie w rodzimej Novarze. W stolicy Lombardii i to za pożyczone pieniądze otworzył kawiarnię. Cała rodzina pracowała tu od świtu do późnej nocy. Gaspare zaś – niczym średniowieczny alchemik – wymyślał nowe i nowe przepisy łącząc smaki, mieszając trunki i wypróbowując to na swoich gościach. Gromadząc majątek (jego portfel puchł dosyć szybko) przybierał też na wadze. Pod koniec życia ważył 150 kg. Ale trudno się temu dziwić, bo przecież mistrz musiał próbować jak smakują wszystkie wymyślane i wyrabiane przez niego słodkości, np. lody. A to przecież tuczy.

Pomiędzy rokiem 1862 a 1867 goście kawiarni Gaspariego Campari poznali nowy smak łagodnego trunku, który – już wkrótce – otrzymawszy nazwę od  nazwiska wynalazcy, przysporzył całej rodzinie majątku i wielkiej sławy.

I trwa to do dziś. Przed zakąskami i rozpoczęciem przyjęcia, w trakcie luźnej wstępnej pogwarki miłośnicy aromatycznej goryczki, odrobiny alkoholu i zapachu skórki pomarańczowej sięgają po ten aperitif. Parę łyków wyostrza dowcip, wprawia w dobry humor i dodaje apetytu.

Dobre campari – zwłaszcza w upalny wieczór – niemal gwarantuje udane przyjęcie. A Mistrz Gaspare  temu przyklaskuje spoglądając na coraz weselszych gości spoglądając na nich gdzieś z obłoków.

Fot. P. Adamczewski