Kanadyjska wizyta na Kurpiach

Chyba wspominałem, że spodziewamy się wizyty młodych torontańczyków. I wreszcie przyjechali. Wprawdzie głównym celem była sąsiednia wieś gdzie mają letni dom moi najbliżsi przyjaciele,  a przy okazji rodzice Tomka, który skończył szkołę i dwa uniwersytety – w Montrealu i Toronto, ożenił się i rozmnożył już na kanadyjskiej ziemi, zostając tam na stałe.

W tym roku przywiózł dwóje z trójki swoich dzieci: córeczkę Mikę i synka Sachę. Te imiona to kompromis polsko-japoński. Mama jest bowiem z rodziny japońskich przybyszów na kanadyjską ziemię, która jak wiadomo chętnie przygarnia ludzi ze wszystkich stron świata. Żona Tomasza została z najmłodszą, kilkumiesięczną córką (o pięknym imieniu Noa co po japońsku znaczy „zrodzona z miłości”) w domu.


Przygotowywaliśmy się do tej wizyty pieczołowicie. Zasięgaliśmy też języka co młodzież wychowywana na zupełnie innej kuchni niż nasza jada. A równocześnie chcieliśmy  sprawić przyjemność ich tacie, który do 10 roku życia mieszkał w Polsce i ma swoje ulubione dania.


W końcu stanęło na pieczonych warzywach, barszczu i trzech gatunkach pierogów. Na deser – szarlotka. Na wszelki wypadek trzymaliśmy w odwodzie ugotowany ryż.


Okazało się, że strzał był celny. 100 pierogów (mniej więcej po równo każdego rodzaju: z kurkami, mięsem drobiowym i z ziemniakami oraz serem czyli tzw. ruskie) zniknęło z półmisków w mig i niemal doszczętnie. Barszcz – mimo, że był dość pikantny, bo drgnęła mi ręka podczas używania pieprzniczki – podobnie. Ale najwięcej radości wywołała szarlotka.
Choć może cieszę się z sukcesu trochę na wyrost. Przed obiadem młodzież kanadyjska dość długo biegała po lesie a potem moczyła w basenie. Ruch zaś jak wiadomo pobudza apetyt na równi z widokiem zastawionego stołu.
Jak było, tak było ale my uważamy wizytę za nadzwyczaj udaną. I już czekamy aż podrośnie najmłodsza Noa i wszyscy pojawią się nad Narwią.

Fot. P. Adamczewski