W lecie z myślą o zimie

Po raz drugi w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy w pięknym, górskim miasteczku po włoskiej stronie granicy. Po ośmiu godzinach jazdy uznałem, że nie ma sensu pchać się na drugą stronę Alp i do zmroku jechać aż za Wiedeń.

Zapłaciwszy więc za jazdę po autostradach Italii (trzydzieści osiem euro za trasę od Sieny do Trevisio to znacznie taniej niż za podróż po polskich nowych drogach) zjechaliśmy do Camporosso. To mała miejscowość, nad którą górują piękne zalesione szczyty a niemal na każdym widać wycięte szerokie pasy nartostrad.

Te trasy wydają się być wspaniałe. Wszędzie widać wyciągi. Na dole zaś (na górze podobno także) są gospody, w których i w lecie można zjeść, wypić i odpocząć po wędrówce.

W Camporosso co drugi dom to pensjonat. Są małe, kameralne liczące zapewne tylko – na szczęście – kolosów dla tysiąca gości. Postanowiłem więc namówić czy raczej zachęcić moich rodzinnych narciarzy, by zimowe wakacje tam właśnie spędzili. Zwłaszcza, że zaletą Camporosso jest prosty dojazd z Polski. Wystarczy bowiem wyjechać z kraju przez Cieszyn, by dalej już autostradami przelecieć przez Czechy (Brno) i Austrię (obok Wiednia, Grazu, Klagenfurtu, Villach) i jesteśmy na miejscu. Od granicy do celu jest kilkanaście kilometrów. Mając kilka godzin do kolacji przewędrowaliśmy całe Camporosso wzdłuż i wszerz. I jeszcze nam zostało trochę czasu na opalanie na pięknej łączce pod naszym hotelem.

Zajrzeliśmy więc do uroczego kościółka i na cmentarz. Była to swoista lekcja historii tej okolicy. Kościół był otwarty mogliśmy więc zajrzeć do wnętrza i podziwiać jego skromny wystrój a także bardzo piękny ołtarz. przed wejściem po obu stronach wiszą tablice ku czci poległych mieszkańców miejscowości w obu wojnach światowych. Te same nazwiska widniały także na rodzinnych grobach na cmentarzu. A były to nazwiska włoskie, niemieckie czy raczej austriackie i słoweńskie. W tej miejscowości, jak i w wielu innych pogranicznych, mieszkają od wieków ludzie różnych narodowości. Sądząc z wyglądu Camporosso żyją zgodnie i szczęśliwie. Wieczór spędzony w restauracji naszego hotelu potwierdził to wrażenie. Wokół nas siedzieli tubylcy odzywający się do nas po włosku ale z dziwnie twardym niemieckim akcentem, a między sobą mówiący w różnych (czasem trudnych do zidentyfikowania) dialektach czy językach.

To była fajna kolacja. Zwłaszcza, że na talerzach mieliśmy uwielbiana przez nas polentę i różne gulasze z dziczyzny. I tylko wino było z dość odległej Valpolicelli.

Nawet psy w Camporosso znajdą przyjazne miejsce