Warszawa bawi się!

We wspomnianej i cytowanej już świetnej książce Mai Łozińskiej  „Smaki dwudziestolecia”, znalazłem pyszne opisy przyjęć domowych suto zakrapianych, i organizowanych przez stołeczną elitę literacką, (choć lepiej by było nazwać ją półliteracką). Zimna pora sprzyja podobnym spotkaniom przy suto zastawionym stole. Warto spojrzeć więc na rózne wzorce.

Czytam więc, że: „Przed południem przy stoliku w „Ziemiańskiej” planowano wieczorne wyjścia, przekazywano zaproszenia, decydowano, kogo można dopuścić do kameral­nych, elitarnych spotkań, a kto na takie wyróżnienie jeszcze nie zasłużył. Towarzyską no­bilitacją był udział w przyjęciach urządzanych przez Ferdynanda Goetla, cenionego wówczas pisarza, prezesa polskiej sekcji PEN Clubu. Te alkoholowe libacje znane jako „łabardany” swą nazwę wzięły od ryby wspomnianej w Rewizorze Gogola: kiedyś Goetel podał na zakąskę dużą rybę, którą goście dla żartu ochrzcili łabardanem i odtąd wszyst­kie przyjęcia w mieszkaniu pisarza na Targowej odbywały się pod tą dla niewtajemniczo­nych zagadkową nazwą. „Prezes z Pragi urządza 21 XI 1931 II Łabardan” – widniało na drukowanym zaproszeniu, które otrzymał pianista i muzykolog, Roman Jasiński. A dalej: „Uczestniczyć będą: Choynowski, Gebethnerowie, Domaniewski, Jaroszewicz, Jasiński, Mackiewicz, Morstin, Parandowski, Słonimski, Skoczylas, Słapa, Staff, Stryjeński, Schiller, Tuwim, Wieniawa, Wierzyński, Wittlin. Na widowni: pani Goetlowa, dzieci, panna Ha­la i Marynia. Bufet: łabardan, wierozub, comber, pilaff i kawardale. Trunki: Jak ostatni raz. Muzyka: ryp-cyp-indzia-pindzia–hurrdana! Strój: w spodniach. Począ­tek o 8 wieczorem – koniec w godzinę później”. Spotkanie rzeczywiście trwa­ło niewiele dłużej. Jasiński pisał we wspomnieniach, że tempo zabawy by­ło zawrotne: „Pito wyłącznie najlepsze francuskie koniaki i to tak szybko, jak gdyby przyjęcie odbywało się w czasie postoju pociągu na dworcu kolejowym. O żadnej normalnej konwersacji nie by­ło nawet mowy, co przecie nie oznacza, by pito i zakąszano w milczeniu. Pano­wała atmosfera jakiegoś rejwachu, z każ­dą minutą rosnącego i przybierającego coraz gwałtowniejszą formę. Po godzinie wszyscy byli już mocno zalani, tak, że na­stępne pół godziny poświęcono (…) na szukanie palt, kapeluszy, picie „strzemiennego”, pożegnalne śpiewy, zwykłe pijackie ryki”.

Ulubieńcem warszawskich salo­nów był Jan Lechoń, zapraszany przez sfery rządowe i dyplomatyczne, przyjmo­wany w Belwederze, na bankietach u mi­nistra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego, a także u Goetla. „Czasami Lechoniowi udawało się pożyczyć tyle pieniędzy, że urządzał u siebie przyjęcie – pisał Jarosław Iwaszkiewicz. I zaraz do­dawał nieco uszczypliwie – Oczywiście na przyjęcie to otrzymywali zaproszenie wszyscy, tylko nie ci, którzy dali ową for­sę”. I choć spotkania odbywały się w nie­wielkim i skromnym mieszkaniu na warszawskim Nowym Mieście, to jedze­nie   i   kelnerską   obsługę   sprowadzał Lechoń z najlepszych lokali w mieście, z Bristolu lub Europejskiego. Wśród gości znaj­dowali się pisarze starszego pokolenia, tej miary co Stefan Żeromski, a także arystokra­cja i sfery rządowe. „Atmosfera była sztuczna i niezdrowa – twierdził Iwaszkiewicz. – Mimo to Lechoń był mistrzem ceremonii wielkich przyjęć u jednego z księgarzy war­szawskich, Ludwika Fiszera, które to przyjęcia cieszyły się w ówczesnej Warszawie wielką sławą”. W latach dwudziestych Iwaszkiewicza nie zapraszano ani do Goetla, ani Fiszera. „Wiedziałem o zbliżaniu się takiego przyjęcia dzięki temu – wspominał po la­tach – że Lechoń i Wierzyński zajmowali osobny stolik w Astorii i w niekończących się koncyljabulach (…) spisywali listy gości. Na listach tych nigdy nie widniały nazwiska Sło­nimskiego i Iwaszkiewicza. Lechoń się trochę nas wstydził i nie uważał za salon fahig”.”

No i teraz wszyscy rozumiemy skąd ta krytyczna opinia. Pan Jarosław nie bywał dopuszczany do towarzystwa.