Kolacja u Maxima

 

Weekend jest doskonałym czasem do marzenia. W celu rozbudzenia waszych apetytów na kolację luksusową i w snobistycznym lokalu paryskim podkradnę opowieść Daniela Passenta, który właśnie wydał wielkie tomisko zatytułowane „Moja gra”. Książka jest o bogatym (w przenośni i dosłownie) życiu Wojciecha Fibaka. I znajdą w niej interesujące strony zarówno kibice tenisa, jak koneserzy sztuki, czy biznesowe wilki, a nawet prości smakosze, do których i siebie zaliczam. Oto opis kolacji w restauracji „Maxim”:

 

„Życie toczy się jednak wedle ustalonych reguł. Moja wspaniała sąsiadka zamówiła po prostu kieliszek wina. Ewa Fibakowa miała słabość do wina, w podziemiach domu w Greenwich posiadała specjalną piwniczkę z regulowaną temperaturą, w której kolekcjonowała ciekawsze roczniki czerwonych win francuskich i posiada w tej dziedzinie stosowną wiedzę. Moje vis-a-vis, Marek, poprosił o szampana z sokiem, co natychmiast podchwycił Janusz i zawołał: „Tak, szampan dla wszystkich”, gdyż lubi być duszą towarzystwa, zwłaszcza na cudzy koszt. Jednak ten rozmach Janusza zaniepokoił Tadeusza, który zareagował mówiąc, iż we Francji jest demokracja i dlaczego wszyscy mają pić szampana, skoro każdy może pić co innego lub nie mieć ochoty na nic. W ten sposób demokracja pozbawiła mnie kieliszka szampana, który otrzymałbym, gdyby dyktatura Janusza wzięła górę. Zrezygnowałem więc z aperitifu i zagłębiłem się w karcie dań, studiując zarówno ich nazwy jak i ceny (w tym okresie za jednego dolara płacono 6 – 7 franków). Przekąski: kawior irański 630 franków, łosoś wędzony 185, langusty 210, szynka, pasztet, sałatki… wreszcie zatrzymałem się na chiffonnade de fruits de mer – za 265 franków i tę wybrałem, ponieważ w Polsce owoców morza – różnych krewetek, krabów i langusty nie uświadczysz mimo szerokiego dostępu do morza i osiągnięć naszej floty rybackiej, widocznych bardziej w telewizji niż na talerzu.

 

 

Tego nie zamówił sobie Daniel

 

 

Trzymałem się z daleka od tej części karty, w której zebrane były sugestie szefa, takie jak szparagi z truflami, homary (patrz wyżej) czy langusty na sałacie ze szpinaku. Moja wiedza na temat trufli ogranicza się do tego, co przeczytałem przed laty w pięknej książce Zbigniewa Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie” i nie zamierzam konfrontować jej z rzeczywistością. Nie chciałbym, żeby trufle okazały się mniej smakowite niż ta książka. Przez chwilę zatrzymałem się przy pasztecie z wątróbek kaczych (220 franków), gdyż jest to jedna ze specjalności francuskich, a mam słabość do pasztetów, których jest w tym kraju moc, ale cóż mogłem zrobić, skoro pokusa owoców morza też była silna? Przeżyłem także rozterkę przy zupach. Nie mam na myśli kremu z selerów, chłodnika czy bliżej mi nie znanego kremu Vichyssoise glacee, lecz zupę cebulową. Sądziłem mianowicie, że być we Francji już drugi tydzień i nie tknąć zupy cebulowej to grzech i podobna okazja nieprędko się nadarzy. Niestety, byłem jedynym zainteresowanym zupą i wypadało się wycofać. Nikt nie docenił, że zrezygnowałem z aperitifu, ale wszyscy by zauważyli, gdybym zamawiał zupę tylko ja sam. Jedzenie na cudzy koszt jest jednak krępujące. Kiedy więc doszło do wyboru dania głównego, byłem już w nastroju defensywnym i wraz z moim vis-a-vis zamówiliśmy danie dwuosobowe: doskonałą baraninę nadziewaną a la creme de basilic za 500 franków na dwóch, aczkolwiek były i inne dania, nie mniej pociągające, jak coeur de filet de boeuf au foie gras (300)(patrz niżej),

 

 

Tego też nie jadł Daniel P. u „Maxima”

 

pularda w winie xeres czy medalion w młodym winie. Nie wiedziałem jednak co lepsze – stary medalion w młodym winie czy młody medalion w starym winie, zdałem się więc na gust Marka Ruta i zgodziłem się dzielić z nim baraninę. Było to pierwsze danie z brzegu, będę więc wyglądał lepiej w oczach Bugaja, po drugie – decyzja Marka zwalniała mnie z obowiązku wyboru, a jestem z natury bardzo niezdecydowany, zwłaszcza przy karcie dań, wreszcie każde z tych dań brzmi na tyle egzotycznie, że cóż za różnica, co się zje? I tak nie żałowałem, bo jedzenie było doskonałe, acz bywalcy stwierdzali jednomyślnie, że jest w Paryżu wiele restauracji, gdzie można zjeść nie gorzej, a może nawet lepiej i taniej (ale nie na cudzy koszt). Nie wątpię. Przed naszym powrotem do Polski Fibakowie zaprosili Ambroziaka i mnie do – wydawałoby się – zwyczajnej restauracji francuskiej „Gourmet des Ternes”, w pobliżu Place des Ternes, o charakterze rodzinnym, bezpretensjonalnej w formie, doskonałej w treści, wyspecjalizowanej w przygotowywaniu mięs. Wniesiono tam na stół kawał wybornej wołowiny, rozmiaru pokaźnego bochenka chleba, z wierzchu rumianej, w środku różowej, a wszystko to au poivre, w sosie pieprznym, i nawet Ambroziak, który miał dwa metry wzrostu i odpowiedni żołądek, nie mógł podołać.”

 

 W momencie ujawnienia, że Zdzisław Ambroziak – wybitny siatkarz i jeszcze wybitniejszy dziennikarz poległ nad talerzem z krwistą poledwicą, Passent przenosi akcję zza stołu na salony polityczne. A to już są rewiry niebezpieczne i mnie mniej interesujące. Kto chce jednak poznać resztę tej opowieści musi książkę przeczytać. Dodam zaś, że będzie ona nagrodą w jednym z najbliższych quizów. Jej wartość podnoszą zaś autografy: autora czyli Daniela P. i bohatera to znaczy Wojciecha F.