Smak muzyki (zwłaszcza barokowej)!

 

Nareszcie mogę napisać tekst, który uzewnętrznia  wszystkie (prawie wszystkie)  moje namiętności. Do jedzenia i do muzyki. Albo odwrotnie. I mógłby jak sądzę ukazać także i w blogu zaprzyjaźnionej Sąsiadki. Dostałem bowiem w prezencie od Sławka K. znawcy i importera win książkę wybitnego francuskiego muzykologa i eseisty, a nawet członka Akademii Francuskiej, założyciela Centrum Muzyki Barokowej w Wersalu Philippe Beaussant zatytułowaną „Barokowa melokuchnia”. I choć na okładce jest ostrzeżenie Jacka Hawryluka, że to nie jest ani książka kucharska, ani podręcznik muzyki, nie zniechęciło mnie to do lektury. A nawet wprost przeciwnie. Połknąłem książeczkę błyskawicznie i teraz będę powoli delektował się poszczególnymi daniami tj. rozdziałami. Czytam słuchając smakujących jak najsubtelniejsze dania utworów Couperina. A gdy skończę, to natychmiast zacznę…  gotować  także z tą książką na bufecie i muzyką w uszach.

A tu fragment wstępu, który da Wam przedsmak mojej uczty:

 „Ale połączmy, tak jak Rimbaud, dźwięki i kolory.. .Jaki jest kolor piszczałki flute de huit pieds? Różowy? A piszczałki cromorne en taille? Fioletowy? Kolor dessus de cornet? Cytrynowy? Chciałem więc spróbować opisać, czy może dokładniej (bo tego się przecież nie da opisać) uzmysłowić czytelnikowi różnorodność… barw dźwięków wielkich XVIII-wiecznych organów francuskich. Poza ogólnikami nic jednak z tego nie wychodziło: jak pozwolić zrozumieć, na papierze, za pomocą słów, tę rzecz niewysłowioną, która nawet nie jest rzeczą, która jest tak płynna jak powietrze, którego jest tylko drganiem? Kolory okazały się zbyt materialne, by to właściwie wyrażać. Jak pokazać, że dźwięki instrumentów poza swą siłą, wysokością, gęstością, posiadają jeszcze coś szczególnego? Szczególny smaki Powiedziałem smak. Nawet o tym nie myśląc, popadłem w metaforę. Zrobiłem to bez zastanowienia. Wypożyczyłem sobie słowa, które odnoszą się do ust, by mówić o tym, co pieści ucho, równie niewinnie jak wtedy, gdy mówiłem o palecie; spostrzegłem jednak zaraz, że moja metafora smakowa była bardziej na miejscu, niż ta, odnosząca się do kolorów, jakby istniało bliższe pokrewieństwo pomiędzy uchem i smakiem, niż pomiędzy uchem i wzrokiem. Jakby potrzeba pięknych dźwięków była tej samej natury co apetyt na dobre potrawy. Zaciekawiony, próbowałem rozpatrzyć kwestię dokładnie. Czy istota rzeczy tkwi w dotyku? Są dźwięki (jak wina) jednocześnie tak mięsiste i tak delikatne, tak łagodne, że mówi się o nich jakby wierząc, że sieje muska, jakby były aksamitne. Są inne, bardziej wykwintne, obdarzone pewną przezroczystością w swej giętkiej i prawie niewyczuwalnej łagodności, które mogą być tylko jedwabiste.

(…)Powietrze, w swej lotnej naturze zawiera podwójną możliwość: nasycania się zapachami i wibrowania. Ale zapach, aromat, bukiet, fluid, emanacja dotyczą jednocześnie węchu i smaku. Te same słowa pozostają na usługach nosa i podniebienia. Najpierw wącha się wino, nim się je posmakuje, a woń stołu poprzedzona jest zapachem kuchni. Mogłem więc sparodiować poetę: Dźwięki i smakowite dania nasycają powietrze wieczorne…”

A teraz rozkładam nuty utworu pt. „Potage  d’oignon” czyli zupy cebulowej  wg. pomysłu  Pani Couperin:
„Pokrój cebulę na cienkie plastry, przyrumień je z masłem, potem włóż do garnka z wodą lub z puree; gdy są już dobrze ugotowane, włóż skórkę chleba, niech się trochę pogotuje, możesz dołożyć kapary, osusz chleb, następnie gotuj na słabym ogniu, przygotuj do podania i podawaj z odrobiną octu.”