…wszystko po krakowsku


Początek tej piosenki wszystkim powinien być znany więc zrozumieją, że jestem w wesołym nastroju. Żeby nie powiedzieć frywolnym. Wyprawa do Krakowa była nie tylko udana ale wręcz wspaniała. Oto krótka (bo pisana niemalże na peronie) relacja: w sobotę po wylądowaniu na w stolicy (Mało)Polski i zameldowaniu się w hotelu popędziliśmy na Rynek, by poczuć smak Krakowa. Potem odwiedziliśmy Muzeum Czartoryskich przy ul. Pijarskiej 8, gdzie jest (była, bo wczoraj już ją zamknięto) wystawa torebek damskich od XVI wieku do dzisiejszych czasów. Basia nie chciała wyjść i z trudem ją wywlokłem. Prawdę mówiąc najstarsze eksponaty i na mnie zrobiły wrażenie. Maciupeńkie damskie portmonetki sprzed 400 lat są do dziś piękne.

Po wystawie postanowiliśmy zjeść małe co nieco (bo wieczorem – sami zobaczycie) i zatęskniliśmy za bruschettą. W szczycącej się włoską kuchnią knajpce „Cherubino” kelner zapytał co to takiego. Poszliśmy więc do „Amarone” usytuowanego po przeciwnej stronie jezdni. Tam bruschetty nie było wprawdzie w karcie ale kelner nie tylko znał tę nazwę. Powiedział, że wprawdzie jest ów przysmak przeznaczony dla mieszkańców hotelu lecz on nie widzi powodu, by nie podać go w restauracji. I tym sposobem zjedliśmy przepyszną bruschettę z mozzarellą i pomidorami oraz sałatą i sosem ajoli.

Tak wzmocnieni wylądowaliśmy w hali targowej w Nowej Hucie, gdzie w ciągu półtorej godziny złożyliśmy (nie liczyłem ale nie było chwili przerwy) liczne autografy na wszystkich naszych książkach wydanych przez Nowy Świat. Towarzyszyły temu rozmowy i żarty z Czytelnikami w każdym jaki sobie tylko wymyślicie wieku. Najmłodsi swobodnie przechodzili pod stolikiem, na którym leżały książki. Najstarsi zaś – mimo wieku – mogliby też się aż tak schylić, bo zalecana przez na kuchnia długo utrzymuje człowieka w doskonałej kondycji.

Żeby nie powtarzać się nie będę osobno opisywał drugiego dnia dyżuru targowego, tylko dokonam kontaminacji. (Poloniści wiedzą o co chodzi a Jotkę proszę o kontakt pozablogowy, bo odpowiadam: Tak!) Przemiłym spotkaniem była np. wizyta Pani Zofii Łęckiej, która fatygowała się aż dwa razy, by móc kupić wszystko co zamierzała oraz Karoliny i Wojtka z Nowego Targu (piszę po imieniu, bo mogli by być moimi wnukami) zabierającymi do domu worek książek.

Ale pierwsza i to „najpierwsza” była a capella, znana blogowiczom „Gotuj się!” się i sąsiadującego z nami blogu Kierowniczki Doroty. Rozmowa z nią była wielką przyjemnością.

Sobotni wieczór spędziliśmy z naszymi przyjaciółmi, których znacie i z opisów, i z widzenia (na blogu) czyli Anią i Andrzejem Halińskimi. Na szczęście dla nas Andrzej robi scenografię do filmu Janusza Majewskiego a plany są właśnie w Krakowie. Zjedliśmy więc razem kolację w starej, bo 300 lat liczącej restauracji Wentzel. Była niezła! Grasica z cykorią i kurkami, carpaccio z buraczków z musem bakłażanowym, turnedo Rossini, pieczeń z dzika, dorada, krewetki królewskie oraz sorbety z czerwonych pomarańczy i cytrynowe. To nie jest wszystko ale nie chcę wywoływać nadmiernego apetytu podczas (pisania u mnie) i lektury (u Was). Do tego chateaux Belgrave z 2004 r. Warto było jechać do Krakowa.

W sobotę, przed udaniem się na dworzec, zrobiliśmy czekoladowe zakupy w sklepie Wawel (na Rynku) gdzie są wszystkie słodycze, do których tęsknicie: raczki, kukułki, krówki?

Mały lunch był u „Hawełki”: placki ziemniaczane z łososiem i prawdziwki z patelni. Na peronie zaś kupiliśmy mnóstwo bajgli z makiem i z solą.

Nie muszę dodawać, że były i zakupy książkowe: dzienniki Józefa Hena, „Dysonans” czyli fabularyzowana biografia Krasińskiego pióra Polki z Kanady Ewy Stachniak i nowe wydanie „Żółtej ciżemki” dla Zuzi. Dla nas – kolejny reprint książki kucharskiej Czernieckiego.

No i już jesteśmy w domu. A Was wszystkich przepraszam za wprowadzenie w stan zdenerwowania. Gęsi wpuściłem na blog w sobotę, bo musiały zdążyć przed 11 listopada. A tu taki tłok!