Płońsk opanowała włoszczyzna

Po 44 latach znów odwiedziliśmy Płońsk. Pisanie o tym, że miasta nie poznaliśmy to banał. Ale to prawda. Zamiast zapyziałego i brudnego mazowieckiego miasteczka pełnego walących się drewnianych domków zastaliśmy bardzo ładne acz nieduże miasto na trasie Warszawa – Gdańsk, w którym pełno eleganckich sklepów i … pizzerii. Na samy Pl. 15 Sierpnia naliczyliśmy ich ze trzy a może cztery. Oprócz tego włoskie lodziarnie i inne italiańskie lokale.

Na jednym z rogów placu, obok pizzerii jest też restauracja Kaprys. Kamienica pomalowana na niebiesko z wybitą datą budowy 1758 rok. I dodatkowa tabliczka informująca, że w tym domu urodził się Ben Gurion – twórca i prezydent państwa Izrael. Płońsk przed wojną był miasteczkiem, w którym Żydzi stanowili większość mieszkańców. Chwała miastu, że zachowuje ślady ich bytności.

W Kaprysie zaś przyrządzają nadal paschę. Kupiliśmy (stanowczo za mało) ją by zjeść w domu na deser. Była równie pyszna jak przed laty. I przypomniała nam studenckie czasy. Wtedy to pod Płońskiem zarabiałem na wakacje z Basią, jako pomagier gleboznawcy. Pobierałem próbki ziemi ze wszystkich okolicznych pól. Nocowałem w chałupach rolników i karmiony byłem przez gospodynie. A ponieważ prace te przez chłopów oceniane były jako pożyteczne to karmiono nas odświętnie. Pomidorowej i rosołu miałem dość na dłuższy czas. No i gotowanej kury. Jadłem te dania na okrągło przez miesiąc.

W  Kaprysie oprócz paschy podają dziś i inne dania z kuchni żydowskiej. Nas zachwycił pomysł na kotlet Ben Gurion. Aby uczcić pamięć rodaka kucharz w Kaprysie robi kotlet z piersi kurczaka i przystraja go … bitą śmietaną oraz brzoskwinią! Na szczęście byliśmy tam za wcześnie i kotlety jeszcze nie były gotowe, więc nie musiałem próbować. Ale sama myśl o tym jest wstrząsająca. I dość odległa od kuchni żydowskiej.

Wylądowaliśmy więc w pizzerii ponieważ nasze młodociane pasażerki – Zuzanna i Jula – zgłodniały. Radziłem by zamówiły grzanki z czosnkiem lub cebulą albo inną przybiórką ale one się uparły na pizzę. Wybrały ulubioną Zuzi czyli Margheritę. Po 10 minutach podano spory placek pokryty keczupem i startym serem, mocno naczosnkowany. Placek był drożdżowy więc dość gruby i miękki. Włoch by zemdlał gdyby mu wmawiać, że to pizza. Zabrakło też do prawdziwej Margherity dwóch kolorów: zielonego (bazylia) i białego (mozzarella). Ale w smaku placek był na tyle dobry, że szybko został przez panny pochłonięty.

Podobnie było z włoskimi lodami. Te jednak były o tyle gorsze od pizzy, że nie wylądowały w żołądkach panienek lecz w koszu.

Mimo to wycieczka była udana. A co widzieliśmy po drodze, to opiszę i pokażę gdy tylko dotrę do warszawskich urządzeń umożliwiających mi transfer zdjęć z aparatu do komputera. A jest co pokazywać.