Purytanie lubią piwo, wino, gin i…

 

To już ostatni raz sięgam do książki, którą wydało WAB a napisała Barbara Holender. Robię to ponieważ mnie „Radość picia” dostarczyła wiele zabawy ale i wiedzy. Muszę więc tą radością podzielić się z przyjaciółmi. Czytajcie więc:

„W 1630 roku statek Arabella przywiózł do Bostonu purytanów, którzy roztropnie zabrali na pokład kilka razy więcej piwa niż wody oraz trzydzieści osiem tysięcy litrów wina. Cóż jednak mieli począć, kiedy w końcu zapasy się wyczerpały, a statek z zaopatrzeniem, który przebył długą i kosztowną podróż z Anglii, również borykał się na morzu z „przeciekającymi beczkami”?

Od obrazów prawości pierwszych osadników, jakimi karmi się amerykańskich uczniów, mogą rozboleć zęby. A byli oni cnotliwi, naprawdę byli. Tyle tylko, że nie uważali picia za grzech. Najbardziej lubili czwarte przykazanie i zadawali sobie wiele trudu, aby nikt nie bawił się dobrze w niedzielę. Bóg mógł sobie odpocząć siódmego dnia, ale purytańska idea odpoczynku polegała na spędzaniu większej części dnia w kościele na słuchaniu kazań straszących ogniem piekielnym, po których wszyscy siadali wyprostowani na krzesłach i w milczeniu czytali Biblię. Chichotanie było zabronione.

Boga nie mieszano do picia alkoholu przez mniej więcej sto następnych lat. W istocie On raczej je popierał, a pobożny purytański pastor Increase Mather powiedział:

„Alkohol sam w sobie jest dobrym dziełem Boga i powinniśmy przyjmować go z wdzięcznością. Nadużywanie alkoholu to jednak sprawka szatana; wino pochodzi od Boga, a pijak od diabła.”
Oto wczesna wersja wygłaszanych obecnie nieustannie kazań wzywających do „umiarkowania”, w której wypicie jednego czy dwóch dodatkowych kufli oddzielało niebo od piekła.

Pielgrzymi z Mayflower podlali negocjacje z Massasoitem i innymi wodzami Indian rozdawanymi hojnie miseczkami napojów wyskokowych, prawdopodobnie z brandy lub holenderskim ginem, a wodzowie wracali w gościnne progi kolonistów, przyprowadzając ze sobą przyjaciół i krewnych oraz zgadzając się na każdy zaproponowany plan. W czasie pierwszego Święta Dziękczynienia przybysze zza oceanu mogli zaoferować miejscowym gościom wyprodukowane z dzikich winogron białe i czerwone wina, podobno „bardzo słodkie i mocne”.

Tymczasem na północy wyrosła konkurencyjna kolonia – w miejscu, gdzie obecnie znajduje się miasto Quincy – i wiodła beztroski żywot, gorsząc pielgrzymów z Mayfłower swoją „wesołością”. Słyszano jak śpiewają i się śmieją, a raz ktoś nawet widział, że tańczą. Indian zapraszali na wspólne hulanki, choć do tego czasu zdążono już ustalić, że tubylcy są gotowi „zastawić rozum” za alkohol. Urządzali tańce. Szatan rządził. Bawili się z „rozpustną rozrzutnością […] pociągając w nadmiarze z butelek zarówno wino, jak i napoje wyskokowe”. Dla naszych pobożnych kolonistów picie alkoholu było dozwolone, a nawet konieczne, dopóki nie czerpało się z niego radości. To bezbożne zabawy na „Wesołym Pagórku” niepokoiły prawych ludzi: mogły okazać się zaraźliwe. Inni też mogli zacząć tańczyć.

Pielgrzymi z Mayflower zaatakowali drugą kolonię, pojmali jej przywódcę i odesłali go do Anglii. Tańce ustały.”

Pamiętajcie więc wszyscy amatorzy bordeaux, chianti czy sangiovese primitivo: pijcie spokojnie, tylko na miłość boską nie tańczcie!