Dziennik wygnańca z własnych włości

Na wyjazd dano nam zaledwie parę chwil. Spakowaliśmy więc parę drobiazgów, (cudzego, bo wnukowego) psa oraz ocalałą butelkę wina Donnafugata i w drogę. W lesie widzieliśmy ciągnącą kolumnę aut pełnych śpiewających ludzi, którzy wyraźnie zmierzali w kierunku jeszcze niedawno naszego kurpiowskiego  domu. To Chór Pieśni Dawnej pędził do lasu, by poćwiczyć w towarzystwie ptaków i przygotować się do kolejnego występu. Dla nas tam miejsca nie było.

Przyjechaliśmy więc do Warszawy w ponurym nastroju. I nagle, zupełnie niespodziewanie i na naszej ulicy zaświeciło słońce. (Czyje to powiedzonko?) Zadzwoniła Echidna, że jest już w Warszawie i ma wolny czas. Zaprosiliśmy więc ją i – co oczywiste – Wombata na lekkie spotkanie przy stole.

Basia wpadła w popłoch ponieważ w domu pustki. Od paru tygodni mieszkamy przecież na wsi. Ja nie denerwowałem się, bo w winiarce miałem piekną butelczynę sauterne’a i przywiozłem przecież ze wsi równie dobry trunek sycylijski. Wystarczyło więc kupić kilka serów i ciast u Bliklego. A i tak wszystko przecież zależy od gości. Australijczycy zaś nie dość, że przesympatyczni, to do tego rozmowni i mający dużo ciekawych opowieści w zanadrzu. Spotkanie było więc bardzo udane. Zostawiam Echidnie możliwość zamieszczenia relacji fotograficznej, bo obydwoje natrzaskali sporo zdjęć.

Wieczorem zaś, gdy nadeszła obiadowa pora, poszliśmy do nowej restauracji (działa od paru tygodni) ulokowanej w pobliżu nas. Wybór był trafny. Prawdę mówiąc wiedziałem, że nie jest to ryzykowna wyprawa, bo znam dwie inne restauracje tego samego właściciela (Zielnik i Papu), które zaliczam do stołecznej czołówki gastronomicznej. Tyle tylko, że wyprawy do nich łączą się zawsze ze sporymi ubytkami w portfelu. W Starym Domu zaś było zupełnie inaczej.

Może wreszcie została przełamana zła passa tego miejsca. Przy Puławskiej 104, tuż przed skrzyżowaniem z Malczewskiego były różne knajpy. Ostatnio Gościniec Opolski. Cieszyły się one złą sławą i w końcu padały. Ta opinia nie odstraszyła dzisiejszych właścicieli tego miejsca. Po dość długo trwającym remoncie, w końcu maja lub na początku czerwca otwarto restaurację Stary Dom. Dwie duże sale plus antresola mogą naraz pomieścić niemałą liczbę gości. I zdaje się, że lokal szturmem podbił publiczność, bo restauracja jest pełna nawet w sobotnie popołudnie, co w Warszawie i to latem jest ewenementem.

Lokal nawiązuje wystrojem do sielskości, bo jest wyłożony drewnem. Stoły spore (mogą pomieścić wiele półmisków naraz) a krzesła bardzo wygodne. Można więc planować tu długotrwałe biesiady.

Karta nie przeładowana, co daje gwarancję, że wszystkie potrawy są przyrządzane po złożeniu zamówienia a nie trafiają na stół odgrzewane (i to w mikrofalówce) gotowce. Wśród zimnych przekąsek wyróżniają się śledzie w oleju lnianym z drobno posiekaną cebulką i befsztyk z surowego mięsa z grzybkami marynowanymi, surowym jajkiem, cebulką, marynowanym ogórkiem i sardelami czyli tatar. Dla głodomorów – deska szefa kuchni (dwuosobowa ale nasyci i cztery), na której znaleźć można plastry pieczonego boczku, pasztet z dzika, kiełbasę jałowcową, pasztet z bażanta, kiszkę pasztetową, kiełbasę polską, schaby, karczki, marynaty i oczywiście świeżo starty chrzan.

Na gorąco największym powodzeniem cieszą się cynaderki smażone w młodym czosnku i świeżej pietruszce podawane z bułeczką obsmażaną na maśle.

Cztery zupy a wśród nich ta najlepsza czyli rybna z karasków i lina.

Dania drugie to polska klasyka: sztuka mięsa w sosie chrzanowym , żeberka z pieca, golonka glazurowana miodem i dorsz – ku zaskoczeniu publiczności – w pięknie zarumienionym cieście.

Desery własnej roboty kuszą już od progu, bo torty – orzechowy i migdałowy – stoją na paterach w sieni.
Wielką zaletą Starego Domu są też niewygórowane ceny. Obiad – przepyszny i obfity – dla dwóch osób mieści się w jednym stuzłotowym banknocie.

Pokrzepieni i w dobrych humorach pomyśleliśmy o tym, że już rano będziemy mogli wrócić na nasze nadnarwiańskie łąki. Jest pięknie!