Wiosna się zbliża, pachnie i śpiewa

Po powrocie ze wsi gdzie rozstawiliśmy już stoły w ogrodzie i w altanie, uruchomiliśmy wodociag, oczyściliśmy rynny z nadmiaru sosnowego igliwia, usunęliśmy kupki łasiczek z chodnika prowadzącego  z parkingu do domu, zdjęliśmy pościel z łóżek do wiosennego prania, zrobiliśmy porządek w szopce z rowerami oraz innym sprzętem i umęczeni niemal na śmierć wróciliśmy do Warszawy.

Droga była wspaniała, bo wreszcie zakończono budowę szosy (to był powrót)od Serocka  do Zegrza . A w drugą stronę od Marek do Wyszkowa prowadzi droga prawdziwie europejska.

Po zatoczeniu koła znaleźliśmy się na Mokotowie. Myśl o obiedzie była coraz bardziej natarczywa. Zacząłem więc od otwarcia ostatniej butelki  czyli ultima botiglia Rosso di Montalcino z ubiegłorocznych wakacji. Niech sobie winko oddycha w dekanterce. W garnku (podwójnym) zacząłem grzać wodę na spaghetti. Trochę soli, parę kropli oliwy i kuchnia w ruch.

Na patelni rozgrzałem oliwę, wycisnąłem trzy ząbki czosnku, wrzuciłem puszkę pomidorów pelati i drugą puszkę tuńczyka w oliwie, wkroiłem jeden strączek bardzo ostrej papryki i dołożyłem kilkanaście czarnych oliwek. Niech pyrkocze.

Do piekarnika włożyłem brytfankę (jednorazową z cienkiej blaszki aluminiowej), w której leżały zielone szparagi lekko posolone i z odrobiną świeżo zmielonego pieprzu ale obficie polane oliwą. 190 st. C i kwadrans na pieczenie. Ostatnie trzy minuty przy włączonym termoobiegu. Do szparagów sos z jajek na twardo roztartych widelcem z solą, pieprzem i oliwą.

Szparagi były gotowe parę minut przed kluchami. Więc mogliśmy siąść do stołu. Winko też już odetchnęło wystarczająco, by zachwycić nas aromatem.
Gdy kończyliśmy przekąskę  kluski doszły do właściwego stanu – były al dente. Wrzuciłem je, po odcedzeniu, na patelnię z sosem pomidorowo-tuńczykowym i wyłączywszy grzanie przemieszałem parę razy widelcem. Gotowe!

Do spaghetti arrabiata musi być zielenina. Zrobiłem więc surowy szpinak z podsmażonymi na suchej patelni orzeszkami piniowymi i sosem winegret osłodzonym łyżką miodu. Ambrozja była zapewne niczym w porównaniu z tym szpinakiem. Zwłaszcza, że Rosso di Montalcino podkreślało słodycz sosu i ostrość makaronu.

To był obiad. Towarzyszyła mu muzyka fado w wykonaniu dwóch najwybitniejszych śpiewaczek portugalskich. Ech życie bywa piękne.

I wtedy Basia zaczęła rachunki. Makaron ( na dwie osoby) 4 zł, puszka pomidorów 3 zł, szparagi 18 zł, szpinak 5 zł, orzeszki (część paczki 4 zł), oliwa, czosnek, papryka – razem nie więcej niż 6 zł, oliwki drugie tyle, soli i pieprzu nie policzę ale wino owszem. Ta butelka w Montalcino kosztowała 7 euro. Razem więc cały obiad kosztował około 50 zł. W którejkolwiek warszawskiej restauracji włoskiej – 250 zł.
Wniosek: fajnie jest gotować w domu.

I co Wy na to?