Smak morskiej wody

Powrót Marka czyli Misia2 z Paryża i jego fotorelacje przypomniały mi pewna przygodę nad Sekwana i nieco dalej.

Przez długie lata, gdy podróż do Francji była tylko marzeniem, śniłem o potrawie, której sama nazwa brzmiała jak egzotyczny poemat: bouillabaisse. Ta marsylska zupa rybna, gęsto występująca w literaturze francuskiej, stała się moją obsesją kulinarną.

Gdy pierwszy raz znalazłem się na francuskiej ziemi nic innego mnie nie interesowało tylko bouillabaisse. Jako człek oczytany, zwłaszcza w literaturze kulinarnej, wiedziałem, że i w Paryżu można zjeść zupę rodem z Marsylii. Pociągi z Marsylii przyjeżdżają na Gare du Lyon. Codziennie przywożą świeże ryby, homary, krewetki i wszelkie inne morskie robactwo niezbędne do ugotowania mojej zupy. Wokół dworca – co opisano w wielu powieściach – rozlokowały się knajpki specjalizujące się właśnie w marsylskich potrawach.

Pierwszej nocy – jak na Paryż przystało – wybrałem się z przyjaciółmi u których znalazłem przytulisko na marsylską ucztę. Obeszliśmy Dworzec Lyoński dookoła i…nic. Restauracji było tam wprawdzie kilkanaście ale na progu każdej z nich stał żółty, skośnooki paryżanin oferujący nam sushi, sukiyaki albo tempurę. Gdy rozpoczynaliśmy drugą rundkę, bo za nic nie chciałem zrezygnować z poszukiwań, jeden z japońskich restauratorów zlitował się nad zdeterminowanymi polskimi smakoszami i powiedział: – Panowie, tu już nie ma marsylczyków. My ich wykupiliśmy. Najbliższy pociąg nad morze odchodzi rano. Możecie zjeść coś u mnie i jutro pojechać na bouillabaisse. To tylko 600 kilometrów!

Kilka lat później opowiedziałem tę historyjkę wybitnemu francuskiemu historykowi specjalizującemu się w dziejach gastronomii, prof. Jean Louis Flandrin. Ten rozpromienił się i zaproponował mi zrealizowanie kulinarnego marzenia. Postawił tylko warunek: on zamawia stolik (co nie było wcale takie proste) w jedynej paryskiej restauracji podającej najprawdziwszą marsylską zupę rybną, a ja płacę rachunek. Cóż było robić? Jak mus, to mus!

Maleńka knajpka o dziwnej nazwie Keyrido mieściła się w pobliżu innej paryskiej stacji kolejowej – Gare du Nord. Przy kilkunastu zaledwie stolikach siedzieli ludzie poubierani w żółte ceratowe fartuchy zakrywające biesiadników od stóp aż po brodę. Obok stolików w srebrzystych wiaderkach z lodem chłodziły się wysmukłe butelki z białym winem. Na każdym stole pod wiszącymi na specjalnych rusztowaniach kociołkami ze złocistym płynem palił się ogień utrzymujący zupę we właściwej temperaturze. Obok na metalowej tacy leżały wyjęte już z zupy ryby, homary, langusty. W małych miseczkach czekały kostki grzanek i – osobno – sos rouille sporządzony z czerwonej papryki, czosnku, miąższu chleba, bulionu i oliwy.

Zupa przyprawiona szafranem (najdroższą przyprawą świata) miała kolor łusek bajkowej złotej rybki. Jej aromat ożywiłby zapewne nawet martwego smakosza. O smaku morskich raków i ryb chyba nie trzeba wspominać. A wszystko to popijane chłodnym Sancerre Galinot. Nawet rachunek na dość zawrotną sumę jak na kieszeń polskiego żurnalisty, nie był w stanie popsuć mi humoru po takiej uczcie. Dałem temu wyraz sutym napiwkiem. A prawdę powiedziawszy miałem nadzieję, że macierzysta „Polityka”, dla której robiłem wywiad z francuskim uczonym, zechce pokryć rozpustne wydatki łakomego reportera.

I tak też ta przygoda się skończyła.