Zapach poezji
Posadziłem w piątek (dobrze, że Basia tego nie czyta, bo dała by mi popalić; i nie pomogłoby tłumaczenie, że to licentia poetica a i tak wszyscy wiedzą, iż w ziemi grzebie właśnie ona) nowy rozmaryn, bazylię i parę innych ziółek. W niedzielę było już widać, że przyjęły się. Będzie w tym sezonie aromatycznie na naszym wiejskim stole.
Zabawa w ogrodnika przypomniała mi parę fajnych historyjek związanych z ziołami i przyprawami. Pisałem już o nich, więc jeśli je znacie to posłuchajcie:
Skoro obraz, który raduje oko,
i dźwięk, który raduje ucho,
to sztuki piękne, czemu nie
zalicza się do nich smaku,
który raduje podniebienie?
Ten wiersz Sun Jat-sena zawiera głęboką myśl, która dokładnie odzwierciedla stosunek Chińczyków do sztuki kulinarnej i ucztowania. Sięgnąłem po ten epigram chińskiego polityka ( z zawodu lekarza ) ponieważ przyprawy i zioła, o których tak często opowiadam, trafiły na włoskie a potem europejskie stoły właśnie z Dalekiego Wschodu. To Chińczycy, Indusi, Malajowie i inne ludy azjatyckie pierwsi odkryli ów fakt, że mięso, ryby, ryż, małże i jarzyny z dodatkiem pieprzu, kardamonu, wanilii, gałki muszkatołowej czy papryki smakują znacznie lepiej. Niekiedy zaś przyprawy i zioła nie tylko dodają potrawom smaku lecz także działają leczniczo. Ma to szczególne znaczenie dla łakomczuchów, którym trudno powstrzymać się od obżarstwa.
Z Azji przez Bliski Wschód i Grecję zioła i inne przyprawy zaczęły napływać do Europy. Najpierw handlowali nimi Arabowie.
Później intratny ten handel przejęli Grecy i Rzymianie. Aleksander Wielki nie tylko dlatego otrzymał swój przydomek, że gromił wszystkie armie stające mu na drodze. To właśnie jego taboryci dostarczyli z Indii pierwsze wozy pełne pieprzu.
Marco Polo także dobrze się zapisał w kuchennych annałach. Sezam i olej sezamowy, imbir, cynamon i goździki oraz gałkę muszkatołową rozpropagował w swym opisie podróży największy i najsławniejszy z podróżników średniowiecza.
Krzysztof Kolumb nie krył swego rozczarowania, gdy lądując na nowym kontynencie nie znalazł tego, po co tam pojechał: przypraw.
Kolejny wielki podróżnik Vasco da Gama otrzymał tytuł wicekróla Indii głównie po to, by dostarczać do Portugalii pieprz, cynamon i imbir. Zdobywając cenniejsze wówczas niż złoto przyprawy zginął inny Portugalczyk – Ferdynand Magellan. W bitwach morskich tonęły statki holenderskie, angielskie, hiszpańskie załadowane azjatyckimi wonnościami, na które czekali monarchowie i rycerze całej Europy.
Ani burze, ani tajfuny, ani nawet śmierć nie odstraszały żeglarzy (a zwłaszcza ich armatorów) od wypraw w odległe i nieznane strony. Wonny ładunek, z którym wracali kapitanowie do Europy zwracał wszelkie koszty, leczył rany i uśmierzał ból po stracie krewnych. Z niemal 300 członków załogi Magellana wróciło do Portugalii zaledwie 18 ludzi. Dzięki temu co przywieźli stali się bohaterami. I to zamożnymi.
Dziś, co prawda, nikt już nie zabija kupców dysponujących gałką muszkatołową czy kardamonem, ale producenci przypraw prześcigają się w opracowywaniu nowych kompozycji ziołowych czy esencji. I choć trudno w tej mierze zadziwić kucharzy czymś zupełnie nowym i nieznanym, to nieustanny wyścig do naszego podniebienia trwa.
Komentarze
Piotr zaczął nowy tydzień od poezji, to mnie nie wypada rozpocząć inaczej. Wędrując po ulicach Paryża znalazłem miejsce pełne poezji i wyrafinowanych smaków. Sami zobaczcie:
http://picasaweb.google.pl/Marek.Kulikowski/Charcuterie
Świetna opowieść, pachnąca egzotyką i rozpalająca wyobraźnię.Zanim jednak południowy wschód, a potem Antyle obdarowali nas bogactwem zapachów i smaków, Bliski Wschód i stepy Azji Środkowej wprowadziły na stoły całego znanego świata dwie podstawowe rośliny przyprawowe i lecznicze, którym zostaliśmy wierni do dzisiaj – czosnek i cebulę. Ponoć archeolodzy znajdują w popiołach i pozostałościach jam spiżarnianych pyłki macierzanki i czarnuszki, a także ziarno maku czyli roślin też używanych do polepszania smaku. No i sprawa niezwykle cenionej, dosyć rzadkiej i pozyskiwanej ogromnym wysiłkiem przyprawy podstawowej – soli. Natura dała ziemiom polskim dwa bogactwa przedhistorycznej epoki – krzemień na narzędzia i sól. Długo jeszcze, bo do XV wieku królewski monopol solny dawał główny dochód do szkatuły. Ech, przestanę nudzić, bo mnie temat poniesie na manowce gadulstwa
Tylko nie pomyślcie sobie , że w Paryżu oglądałem się tylko za kiełbasami 🙂
http://kulikowski.aminus3.com/
Pyro, twoje „nudzenie” jest tak samo pasjonujące jak opowieść P. Piotra 🙂
Cóż dodać? Wszyscy kochamy przyprawy i dobrze jest sobie przypomnieć komu je zawdzięczamy.
Piekna jest ta Wieza Eiffla obok tej slicznotki.
Marek ma to wyrobione oko i to nie ulega watpliwosci. Wieloletnia wprawa.
A u nas jak zwykle o tej porze cesarska i przygotowania do nastepnej szarzy. Wczoraj zabutelkowalismy 6 litrów brzoskwiniówki. Uratowalem tylko jedna póllitrowa butelke. Walter zaprosil nieopatrznie zbyt wielkie grono gosci na wczoraj wieczorem i owoce naszego trudu zniknely. Czesciowo skonsumowane a czesciowo ukradniete.
Z pieknego wstepu Gospodarza wynik, ze mozna u Niego zjawic sie równiez z ogrodniczymi narzedziami.
Wtedy oczywiscie ogródkowa samoobsluga
Pieknego tygodnia zycze
Pan Lulek
Panie Piotrze!
Piszę do Pana z prośbą o poradę, dyskutowałem w domu z córką i nie mogliśmy dojść do porozumienia. Wszystkie dostępne moje książki kucharskie mówią, że rybę w sosie beszamelowym należy najpierw usmażyć lub ugotować. My chcieliśmy ją upiec w tym sosie na surowo i zastanawialiśmy się, ile czasu trzeba ją trzymać w piekarniku, aby była dobra. Rzecz jest z gatunku estetyki, bo ryba upieczona w ładnym żaroodpornym, szklanym naczyniu, w kołderce sosu i zapieczonym na wierzchu serem żółtym wygląda bardzo estetycznie i źle robi dziurawienie tego widelcem i sprawdzanie. Ja piekłem 40 minut i tak się zastanawiam, czy nie za długo. A ile należy Pana zdaniem? Nie chcę eksperymentować.
Torlinie, Twoja propozycja jest wbrew wszelkim regułom. Nasza praktyka i znajomość kuchni mówi, że to nie może się udać. Beszamel jest sosem juz ugotowanym i w piekarniku tylko rumieni się. Dlatego danie pod beszamelem MUSI być wczesniej przygotowane czyli usmażone bądź ugotowane. Potem następuje tylko rumienienie sosu.
Beszamel po 40 minutach w piecu jest zmarnowany (a to co pod nim wcale nie musi być upieczone). Zdecydowanie odradzam.
Ten sos liczy sobie niemal 400 lat (Louis de Bechamel żył XVII wieku a zmarł na początku XVIII) i Francuzi by dawno już odkryli takie możliwości stosowania delikatnego sosu.
Mareczku, piekne są te Twoje paryskie reminiscencje. Obejrzałem wędliniarnię ale na dłużej zatrzymałem się pod wieżą. Gdy się dba o zabytki to one poprostu młodnieją!
Marku, tak demoralizujace sa te Twoje zdjecia z charcouterie, ze poboieglam naprzeciow aby przyniesc sobie 2 (dwa!) croissanty na sniadanie. Juz mi sie od dluzszego czasu snily.
Gdyby mozna bylo odwrócic bieg zegarów i zaczac od nowa, to wybralbym sobie calkiem inny zawód. Zostalbym dziennikarzem i to obowiazkowo radiowym. Jest to moim zdaniem zadanie stosunkowo proste a jednoczesnie skomplikowane, cos w rodzaju umiejetnosci gotowania. Nie na darmo mówia o radiowej kuchni. Nie znam sie na sprawie ale wyobrazam sobie, ze dziennikarz radiowy ma do dyspozycji olbrzymi stól na którym sa zmagazynowane róznego rodzaju dzwieki w postaci nagran. Miesza to ten dziennikarz, szatkuje, przyprawia komentarzami i z tego powstaje radiowa audycja. Idealne zajecie. Potem zas, Wazna Osoba decyduje w jakiej kolejnosci i kiedy ida te audycje na antene. Troszke przydlugi wstep ale wlasnie dzisiaj mial miejsce typowy przypadek. Miejscowe radio dumnie podalo, ze w I kwartale biezacego roku urodzilo sie najwiecej od kilku laty dzieci w Burgenlandii. Wymieniona liczbe. Przeliczylem blyskawicznie, ze starczy to na uratowanie przed zamknieciem przynajmniej 3 szkól. Dobra nasza mysle sobie. Po kilkunastu latach beda nawet dla Marka modele dla nastepnych zdjec fotograficznych.
Nastepna wiadomosc nieco zaskakujaca. W nocy zlodzieje wlamali sie do apteki w sasiedniej miejscowosci i miedzy innymi ukradli 18 000 prezerwatyw. Jak sie okazalo, prezerwatywy te mialy przekroczona date uzytecznosci i byly spakowane do wysylki na recykling. Komentarz Pani Spikerki, ogloszony w powaznym tonie brzmial. Przestrzega sie ludnosc przed uzywanie prezerwatyw niewiadomego pochodzenia.
No tak, mysle sobie. Jesli jednak kradziezy dokonali cudzoziemcy i wywieziono lup za granice Republiki, oszczedzajac przy okazji kosztów recyklingu, to za kilkanasci lat mozna spodziewac sie naplywu kolejnej fali przesiedlenców albo pracujacych na czarno.
Zdalem sobie sprawe z potegi mówionego slowa.
Pan Lulek
No i widzi Pan, jak to jest z tym moim uwielbieniem dla eksperymentów w kuchni. Dzięki.
Torlinie,
Ja wielokrotnie przygotowywałem rybę pod beszamelem – modyfikując fenkuł po Adamczewsku. Używam do tego filetów rybnych – a te nie wymagają długiego pobytu w piecu.
Piętnaście minut to góra co one tam muszą być. Beszamel zrób nieco gęsty, żeby ta kołdra się nie rozlewała. Filety niech będą w temperaturze pokojowej przed włożeniem do pieca. Osuszyć, posolić, popieprzyć. Pokryć beszamelem, posypać tartym serem „żółtym”. Na wierzch trochę parmezanu jak masz. Piekarnik na 200 Celsjuszy przynajmniej a jak masz jeszcze w piekarniku dopalacz-opiekacz z góry to go też włącz.
Ja w ogóle nie wyobrażam sobie ryby która by się piekła w piekarniku przez czterdzieści minut! Przyznam jednak, że moje rybne doświadczenia są ograniczone – co to za zwierzę u ciebie się piekło?
Eksperymentuj śmiało!
P.S.
Ponadto cienki patyczek albo drucik wielkiej szkody w twj zapieczonej kołdrze nie zrobi.
Ja u Marka najbardziej podziwiam, że tak potrafi podejść ludzi, zrobić scenkę rodzajową. Ja wielokrotnie widząc sytuacje, które natychmiast miałabym ochotę uwiecznić, nie robiłam tego, bo mi było głupio…
Hej, pamiętacie, że Arkadius przed niejakim czasem zaoferował Pyrze wytęsknione ustrojstwo do robienia dziur w jajku? No właśnie. Ustrojstwo przywiózł Pan z poczty uginając się pod ciężarem. Ki diabeł? Machina oblężnicza w środku do tych dziurek robienia? Opakowane jak nie przymierzając broń dalekiego rażenia. Umordowałam się rozcinająć , w środku zaś było
1. ustrostwo, co to do najmniejszej koperty by wlazło,
2. 2 butelki wina (w tym jedno musujące)
3. kilka buteleczek likieru ziołowego na dobre trawienie,
4. niezła paczka sera
To, że dziękuję z duszy , serca to jasne, ale moje zażenowanie wycisnęło kilka westchnień z wiekowej piersi, to insza inszość. I jestem pełna zadziwień : czy gdybym zażyczyła sobie szpilki do włosów, to Przyjaciel znad Szprewy dołączył by wieloryba? Arkadius, Ty zajedź do Pyrklandii, będę Cię żywiła racuchami albo rybą w grzybach, albo innym bezmięsnym jadłem. Howg
Paczkę dostałam i to na ulicę Gajowego w miejsce Gajowej. Na dobre wyszło, skoro dotarła. W paczce autograf Gospodarza na stronie tytułowej książki „Pieśń misji” Johna le Carre i koszulka „Polityki” uwieczniona w dokumentacji I Zjazdu. Pięknie dziękuję.
Marku, ja dziś pod prąd, bo wolno psu na charcuterię szczekać (tylko wchodzić nie wolno). Wybrałeś najlepsze z możliwych wyjście – byłeś, zobaczyłeś, wróciłeś. Do polskich kiełbas, kiszek, polędwiczek i szyneczek, które od tych francuskich są tysiąc razy lepsze. Kiełbasa lisiecka śni mi się czasem po nocach, a żaden francuski saucisson mi się nigdy nie śnił. Boudin noir? Nawet się nie umywa do uczciwej kaszanki. Boudin blanc? Brrrr! To obrzydlistwo razem z bawarskim Weisswurstem na drzewo i niech się sępy pożywią. Te wszystkie kiełbasy podsuszane niech mi spróbują z suchą krakowską, albo żywiecką się zmierzyć! Co jeszcze do przyjęcia, to pasztety i tarty, no, ewentualnie rillette, ale reszta? Co tu dużo gadać, nasi górą! Jak przywiozę do siebie polskich kiełbas, to przez kilka dni drzwi się nie zamykają. Najlepsze z tej francuskiej wędliniarni są zdjęcia Marka.
Croissanty owszem, pycha. Mam nadzieję, że jakąś boulangerię Marek też obfotografował. 😀
Zgadzam sie w kwestii rillete. Kiedy odwiedza nas Tante Nicole z Angers, zawsze przywozi rillette specjalnie dla les chatons. Nasza ma gdzies piekne zdjecie jak moj brat degustuje wieprzowe rillette przy stole.
Fois gras tez polecam, ale nie to z puszki. Nasza jest przeciwna calej idei fois gras, bo twierzdo, ze w Perigordzie drecza gesi.
No, nie wiem.
Bobiku Drogi !!!
A ja ci mówię że nie masz racji co do francuskiego jedzenia. Byłem , polizałem, zjadłem i było bardzo dobre. Chciałbym aby w moim mieście był taki sklep. Niestety jakość polskich wędlin zeszła na psy ( za przeproszeniem ).
Swoje chwalicie, cudzego nie znacie.
Pickwicku, foie gras to jest prawdziwe nieszczęście moralne. Bo z jednej strony w ramach solidarności zwierzęcej jestem stanowczo przeciw dręczeniu, a z drugiej strony – kto nigdy nie spróbował foie gras, ten ma o poezji smaku bardzo blade pojęcie. Może należałoby wprowadzić jakieś talony, żeby każdy mógł ten jeden, jedyny raz w życiu dostać jeden jedyny plasterek, a potem do grobowej deski go wspominać? Dręczenie gęsi znacznie by się w ten sposób ograniczyło.
Marku, bo trzeba wiedzieć, gdzie te polskie wędliny kupować 🙂 Ta Twoja francuska wędliniarnia też w końcu nie pierwsza z brzegu, a ponagradzana na wszystkie strony. A francuskie jedzenie ogólnie bardzo sobie cenię, tylko co do wędlin będę zgłaszał w dalszym ciągu votum separatum, choćby mi nawet założenie kagańca groziło. 🙂 Zwłaszcza boudin od zawsze budzi we mnie szarżującego byka. No, nie znoszę i już. Ale altruistycznie cieszę się, że Tobie smakowało, bo w końcu taki kawał drogi dla tych wędlin zrobiłeś.
Dla mnie wrzuć proszę, jak masz, jakiegoś croissanta albo canard a l´orange. 🙂
Bobiku, jest nas 8 miliardów osób i każdego dnia przybywa. Po plaserku 1 dkg to 80 milionów kg na dziś, a od jutra przybywać zacznie nowych osób, koło 100 milionów dziennie. Dobrze liczę?
Pyro, powiadamiaj gdy co spróbujesz.
Salomonowe wyjscie, Kolego. Niech kazdy dostanie talon na jednorazowy zakup tego pasztetu. Nasza czytala, ze w czasie stanu wojennego w Warszawie swieze wdowy mogly sie zglosic do sklepu i nabyc jedna pare czarnych zalobnych rajstop, ale pod warunkiem, ze sie zgodzily by zakup zostal potwoerdzony specjalna pieczatka w dowodzie osobistym. Podobnie mozna byloby zaznaczac w psich papierach odebranie plasterka foie gras.
Mowiac zas o papierach – czy czytales dzis w GW, ze POlska zalewana jest falszywymi psami rasowymi? Kazde szczenie wyglada tak samo, a potem sie okazuje, ze ten piekny puli jest wieloraasowcem spod Budziejowic.
Tez to nic nowego. Jeden rosyjski autror na G (ktorego nazwisko wylecialo mi z lepka, ale ponoc kultowy) w ksiazce „Zycie interesujacych ludzi” opisywal jak w latach dwudziestych troche glodujacy hrabia rosyjski Lubowiecki przebywajac w Samarkandzie lapal w sidla wrobli i sprzedawal je na bazarze pofarbowane zolta farba jako kanarki. Tylko musial uwazac zeby deszcz nie padal.
Kod eee1 !. Bobikowi marzy się kaczka z pomarańczami, i słusznie. Polskie przysłowie mówi „nie dla psa kiełbasa” o kaczce nie wspomina.
Mam przyjemność przekazać pozdrowienia dla wszyskich od naszej Haneczki, która zajęta jest bardzo przypadłościami Przybocznego, który tuż po złamaniu nogi zafundował sobie drobny zabieg chirurgiczny. Ukochana małżonka ponoć zapytała wybudzonego pacjenta, czy ma więcej takich atrakcji w zanadrzu, bo to do trzech razy sztuka.. No nic. Od jutra może już wróci na blog.
Tak, tak, Kolego Pickwicku, takie czasy się zrobiły, że nawet psy wciąga się do brudnych machinacji. A potem wszystko będzie na zwierzęta.
Nikt nas nie rozumie. Nawet Teresa nam liczy, ile milionów kilogramów foie gras by trzeba wyprodukować, tak jakby na serio przypuszczała, że my te talony Ludziom chcemy przydzielać! Jasne, że przydziały byłyby wyłącznie dla zwierzęcej arystokracji ducha. Już nawet mam dość sprecyzowane wyobrażenie o składzie Wysokiej Komisji, która by decydowała, kto dostanie. 🙂
Dostalam przed chwila mailem od kolezanki przygnebiajacy artykul o Polakach na Wyspach – niestety kompletnie prawdziwy. Autor artykulu, Marek Rybarczyk, podobnie jak przywolani w tym tekscie Andrzej Swidlicki i Maciek Vanesse to tez moi dawni koledzy redakcyjni. A Wiktor Moszsczynski byl wiele lat labourzystowskim poslem do Parlamentu z mojego Ealingu, o ktorym tez sporo w artyluke.
http://by116w.bay116.mail.live.com/mail/ReadMessageLight.aspx?Aux=4%7c0%7c8CA71A6EEE06850%7c&FolderID=00000000-0000-0000-0000-000000000001&InboxSortAscending=False&InboxSortBy=Date&ReadMessageId=335a5dcd-ba20-494e-b9b9-854f102a2446&n=778130857
Sorry. Musialam to zablokowac, bo niechcacy wpuscilam Was w CALA swoja poczte. Sprobuje zaraz odsaczyc z tego artykul.
Nie umialam. Wiec wklejam w calosci
ARTYKUŁ – ŚWIAT
Teraz chamstwo
Poza dziesiątkami tysięcy pracujących uczciwie rzemieślników, pielęgniarek i inżynierów wyeksportowaliśmy do Europy także cwaniactwo, brak kultury i rasizm.
. Na małym placu w londyńskiej dzielnicy Hackney kręci się nerwowo grupka ludzi. Obok sześciokątny ceglasty budynek: to miejski szalet. „Polscy imigranci walczą, by przespać się w jednej z toalet za 20 pensów” – pisał w maju londyński „Evening Standard”. – Nadal mamy z tym problem. Rano nie można sprzątnąć zablokowanych toalet – przyznaje „Newsweekowi” Laura Gorman, rzeczniczka władz dzielnicowych. Dlatego wkrótce w drzwiach toalet umieszczone zostaną zamki z mechanizmem czasowym, otwierającym drzwi po 20 minutach. Dziś między polskimi emigrantami wybuchają co wieczór awantury o prawo do dwóch toalet dla niepełnosprawnych: jest tam więcej miejsca, ręczniki, mydło w płynie, a nawet suszarka. To taki Hilton dla polskich wyrzutków społecznych – kpi po cichu wielu Anglików.
– Wysłaliśmy na miejsce komisję ds. bezdomnych z tłumaczem. Ale ci ludzie najwyraźniej nie kwalifikują się jako podopieczni pomocy społecznej – mówi Laura Gorman.
Nic dziwnego – w większości to nie kloszardzi, tylko cwani robotnicy oszczędzający na wynajęciu mieszkania. Po kilku godzinach snu w szalecie zwijają śpiwory, zabierają worki z narzędziami i ruszają do pracy na londyńskie budowy. Ale prawdziwych ludzkich dramatów w Londynie też nie brakuje: od jesieni zeszłego roku z centralnej dzielnicy Westminster wróciło do Polski na koszt brytyjskich podatników kilkuset imigrantów, którym się nie powiodło. Następni wracają do kraju teraz dzięki współpracy polskiej fundacji Barka z innymi londyńskimi dzielnicami: Hammersmith i Fulham. – Mieszka tu 80 proc. londyńskich Polaków. Na ulicach widać polskich bezdomnych i alkoholików. Pomagamy im w adaptacji. Ale co miesiąc co najmniej trzech odwozimy do kraju na koszt brytyjskich podatników – mówi „Newsweekowi” Ewa Sadowska, rzeczniczka Barki.
Kiełbasa albo śmierć
– Ilu jest Polaków w Wielkiej Brytanii, nie sposób ustalić. Co najmniej 600 tysięcy, ale może być ich nawet kilkaset tysięcy więcej. Władze nie kontrolują przypływu siły roboczej – mówi „Newsweekowi” profesor David Coleman, demograf z uniwersytetu w Oksfordzie. – Są miejsca takie jak Slough, gdzie wśród mieszkańców jest już ponad 10 procent Polaków. Taki napływ imigrantów często przekracza odporność Anglików – tłumaczy Andrzej Świdlicki, londyński współ-pracownik BBC i polskich mediów.
Na polską emigrację i niektóre zwyczaje kłopotliwej mniejszości reagują nawet poważne brytyjskie media. „Wielokulturowa Wielka Brytania wprowadza zamieszanie do głów Polaków” – pisał w maju tego roku przychylny emigracji tygodnik „The Observer”. Z tekstu Anglicy dowiedzieli się, że polskie organizacje polonijne musiały zaapelować do księży, by poruszali w kazaniach problem rasizmu w szkole. „Jeden z polskich uczniów narysował małpy na drzewach i twierdził, że to podobizna jego czarnoskórych kolegów z klasy. Polacy w szkole w Acton obrzucają regularnie obelgami odmiennych rasowo uczniów i nauczycieli” – pisał „The Observer”.
Prasa bulwarowa dokłada polskim emigrantom bez taryfy ulgowej. „Nie będziesz miał problemu ze znalezieniem hydraulika, tanich pracowników do sklepu i kupisz smaczną polską kiełbasę, ale twoje dzieci nie znajdą miejsca w szkole, a jak się rozchorujesz, nie dostaniesz łóżka w szpitalu. To koszmar dla 30-tysięcznego miasta” – pisał jesienią o sytuacji w podlondyńskim Slough dziennik „The Sun”. Polonijna prasa w Londynie regularnie publikuje w celach edukacyjnych protesty mieszkańców wielu dzielnic Londynu przeciwko pijaństwu, burdom i innym obyczajom polskiego marginesu imigracyjnego. Wiele skarg na Polaków przychodzi także do konsulatu RP.
Wstyd, że jestem Polakiem
Ten margines nie wystawia naszemu krajowi dobrego świadectwa. Nikogo już nie
dziwią grupki Polaków z puszkami piwa przed brytyjskimi supermarketami i sklepami. Polacy pijący alkohol na ławkach i w parkach lekceważą tablice, które – teraz już po polsku! – zakazują: „Załatwiania potrzeb fizjologicznych w parku i okolicy” czy „Leżenia i spania na ławkach w stanie upojenia alkoholowego”. Takie zachowanie to nowość dla statecznych brytyjskich mieszczuchów. Ze zdziwieniem przyglądają się oni zwyczajom marginesu największej fali emigracyjnej na Wyspach od 300 lat. Dla niektórych to prawdziwy szok kulturowy.
Nawet niewylewającym za kołnierz Anglikom i Szkotom przesadnym wydał się poryw fantazji podchmielonego mocno Polaka, który kilka tygodni temu w znanej restauracji Zizzi w centrum Londynu odciął sobie członek. – To była pierwsza tego typu operacja – powiedział rzecznik The Royal College of Surgeons, gdy pacjentowi przy-szyto narząd. Sprawcą samookaleczenia
był mieszkaniec lubelskiego miasteczka, który wpadł do restauracji i ku przerażeniu gości chwycił za nóż, krzycząc po polsku coś o zdradzie i jakiejś kobiecie.
Ktoś powie – to tylko incydenty. Oczywiście, oficjalnie wszystko jest w porządku: w Wielkiej Brytanii i Irlandii króluje polityczna poprawność, w myśl której imigracja ma wyłącznie pozytywne aspekty, a jakakolwiek krytyka zachowań niektórych przybyszów z Polski, Litwy czy Słowacji spotkałaby się z zarzutem o ksenofobię. Mimo to krytyka staje się coraz bardziej otwarta. – Pani syn zachowuje się jak typowy Polak – powiedziała nauczycielka synowi znajomej w Londynie, gdy 10-latek wdał się w szkolną przepychankę. Jak na standardy brytyjskie, wypowiedź nauczycielki
to ciężki afront. Niestety, to ekscesy polskiego marginesu prowokują Anglików do krzywdzących uogólnień.
– Mogę rozmawiać z panem tylko anonimowo. Boję się – mówi pan Zbigniew, jeden z ludzi dobrze znających sytuację w okolicach Polskiego Ośrodka Społecz-no-Kulturalnego w Londynie. – Anglikom polskie chamstwo zaczyna poważnie doskwierać.
Od niedawna wokół POSK jeżdżą patrole konne i rowerowe. – Ale nasi niewiele sobie z tego robią. Piją alkohol, załatwiają się pod ścianą w biały dzień. Zachowują się poniżej wszelkich norm. Uznają, że wszystko im wolno. Czasem mi wstyd, że jestem Polakiem – mówi pan Zbigniew, od kilkudziesięciu lat w Londynie.
Polska inwencja noclegowa w Wielkiej Brytanii nie kończy się na szaletach.
W Londynie przedstawiciele polskiej underclass zajmują miejsca w autobusach nocnych i krążą po mieście. W Slough ciężko pracujący za najniższe stawki rodacy oszukują Anglików wynajmujących im pokoje: pracujący na zmiany dzielą się piętrowymi łóżkami na godziny. Inni rozbijają namioty w ogródkach.
Polski dla początkujących
Na podobny pomysł wpadli polscy emigranci w Paryżu – przyłączyli się do grupy kloszardów koczujących w namiotach nad Sekwaną. Ale w ciągu dnia nie zajmowali się żebraniną, tylko pracą na czarno.
Anglicy czy Francuzi też nie są aniołami. Jak pokazały niedawne sondaże, badające zachowania społeczne, oni także masowo łamią prawo. Jest jednak różnica: nigdy nie chwalą się swoimi wybrykami. Natomiast polski cwaniaczek, kiedy ukradnie lub oszuka, najwyraźniej odczuwa coś w rodzaju dumy. – W londyńskim metrze słychać często rozmowy w stylu: „Trzeba było to szybko zaje…!”. Tego zwrotu An-glicy na razie nie rozumieją. Ale słowo „kurwa” jest już powszechnie znane i stało się, niestety, jednym z symboli polskiej emigracji. – Stoję pod polskim konsulatem w Londynie w kolejce. Obok na supermotorze jedzie Anglik i przeciągle ryczy „Kuuurrrwa!” – opowiada Andrzej Świdlicki.
– Polacy często upominają się o fikcyjne zaświadczenia o zarobkach czy pracy i są zdziwieni, gdy słyszą odmowną odpowiedź – mówi Cezary Olszewski, właściciel biura Kancelaria na Hammersmith i wydawca tygodnika „Goniec Polski”. Dla wielu kupienie fikcyjnego zaświadczenia to normalna rzecz. Są do tego przyzwyczajeni w Polsce. Pod polskimi sklepami kwitnie handel szmuglowanymi papierosami. W ten sposób – jak potwierdzają sprzedawcy – dziennie pod jednym tylko sklepem sprzedają ponad sto kartonów, głównie marlboro.
– Utrapieniem dla policji są polscy kierowcy jeżdżący pod wpływem alkoholu
– mówi rzecznik prasowy Metropolitan Police w Londynie. Wielu ukaranych za jazdę po pijanemu popada w recydywę, a za to w Anglii grozi więzienie. Normą jest jeżdżenie nieubezpieczonymi samochodami bez opłaconego podatku drogowego i aktualnego przeglądu technicznego. Polski styl jazdy, czyli brawura i chamstwo drogowe, jest potępiany w prasie i na forach internetowych. – Spotkałem się już z kilkoma polskimi szaleńcami i ledwo uszedłem z życiem – skarży się brytyjski internauta.
Także wielu „porządnych” emigrantów z Polski wyróżnia zwykły brak kultury i szacunku dla innych. Ostatnio brytyjska komisja ds. integracji postanowiła rozdawać przybyszom z Europy Wschodniej specjalne „instrukcje kulturowe”. Wśród nich znalazło się m. in. zalecenie, by ustawiać się w kolejce do autobusu, unikać plucia i rzucania niedopałków na ulicę. – Pamiętam, jak dziewczyna w autobusie w Dublinie klęła tak, że uszy więdną i krzyczała bez przerwy w komórkę. Wielu moich znajomych w takich sytuacjach wstydzi się rozmawiać po polsku – mówi Krystian Kozerawski, mieszkający i pracujący w Irlandii polski archeolog, a w wolnym czasie autor bloga, dziennikarz i organizator polskiego pubu w mieście Carlow. – Ktoś może odpowiedzieć, że przecież Irlandczycy równie często „fukają” (tak brzmi irlandzkie „fuck”). Jest to jednak w Irlandii słowo o mniejszym ciężarze. Poza tym Irlandczycy, nawet ci przeklinający, nie zapominają o zwykłej codziennej uprzejmości – zauważa Kozerawski.
– Polacy wchodzą do biura, jakby nie wiedzieli, że należy powiedzieć „dzień dobry” – dodaje Cezary Olszewski, pracujący w Londynie. Może nie trzeba się temu dziwić, przecież nie inaczej wielu zachowuje się w Polsce. Ale Anglicy nie akceptują takiego braku kultury. – Polacy zaczynają, niestety, uchodzić wśród wykształconych Anglików za ludzi w dużej części pozbawionych elementarnych manier – mówi Andrzej Świdlicki.
Najgłośniejsza i najbardziej agresywna grupa powoli wyrabia złą opinię reszcie
emigrantów. Zajęci sobą, nawet nie zauażają, że robią coś niestosownego.
– Ostatnio długo dochodziłem do siebie po czterogodzinnej podróży do Francji z grupą klnących i pijących wódkę Polaków. Zaczęli na Okęciu – mówi Mathias Vanesse, dziennikarz radiowy mieszkający w Paryżu. Wódką i tanią kiełbasą pachnie wiele samolotów tanich linii odlatujących z kraju na Wyspy Brytyjskie, ale także do Paryża, Madrytu czy Brukseli.
Reszta rodaków znosi takie ekscesy w milczeniu, a brytyjska prasa pisze o nich rzadko w obawie przed oskarżeniami o uprzedzenia narodowe. W końcu zdecydowana większość Polaków na Wyspach cieszy się opinią ludzi błyskotliwych, miłych i nieźle znających angielski. Wielu robi fantastyczne kariery i łatwo integruje się z Anglikami. Od marginesu dzieli ich przepaść. Polska „podklasa” żyje w gettach: ograniczeni nieznajomością języka angielskiego funkcjonują w zamkniętym świecie polskich sklepów, okazyjnej pracy i polskich znajomych. Wielu nawet nie zamierza uczyć się języka. W okolicach Whitchurch na granicy Anglii i Walii widać napisy po polsku: „Objazd A49 do Whitchurch i pobliskich miejscowości”. Powód? Polscy kierowcy nie znają nawet podstawowych słów po angielsku, gubią się, a potem tarasują drogę. – Irlandzkie dziewczyny wstydzą się pokazywać na dyskotece z emigrantami z Polski – mówi Krystian Kozerawski.
Mit dobrego hydraulika
– Nie wykluczam, że emigracyjny miesiąc miodowy zbliża się do końca. Powtarzają się sondaże, w których pierwszą obawą wymienianą przez Brytyjczyków jest napływ fali imigrantów – mówi David Coleman, profesor demografii z St John’s College
w Oksfordzie. W niektórych miejscowościach Anglii i Walii, gdzie Polaków jest od 5 do 10 proc., tubylcy tracą już cierpliwość. – Fala emigracji jest tak wielka, że władze nie otrzymują odpowiedniego dofinansowania na szkoły i publiczną służbę zdrowia. To prowadzi do napięć – mówi prof. Coleman. Spada poziom edukacji, a zapisy do publicznej przychodni przyjmowane są z tygodniowym wyprzedzeniem.
Mnożą się artykuły w tabloidach, stawiające Polaków w mało korzystnym świetle. Prasa pisała o przypadkach pobierania przez Polaków (zgodnie z prawem) brytyjskich zasiłków na dzieci pozostawione w Polsce z rodziną. Niedawno do jednego z brytyjskich posłów zgłosiła się dziewczyna, której nie przyjęto do pracy w fabryce ze względu na nieznajomość… polskiego (niemal cała ekipa przy taśmie to Polacy). – Mit
dobrego, polskiego hydraulika należy już do przeszłości – mówi Andrzej Świdlicki. Także
w Irlandii narastają obawy przed konkurencją ze strony napływających imigrantów: 85 procent uczestników jednego z sondaży opowiada się za przywróceniem systemu pozwoleń.
Wkrótce jednak Irlandczycy mogą mieć inne zastrzeżenia do Polaków. – Gdyby rozumieli, co mówi o nich wielu Polaków, zorientowaliby się, jak nasi rodacy ich lekceważą – mówi Krystian Kozerawski. Wielu patrzy z góry na irlandzką kulturę. – Mówią, że Irlandczycy są pozbawieni polskiego polotu. Nawet ludzie po studiach. To taka nasza megalomania – dodaje Kozerawski.
Wielu Irlandczyków i Brytyjczyków z przerażeniem odkrywa, jak wielką popularnością wśród Polaków cieszą się rasistowskie kawały o Murzynach i Żydach.
– W mojej fabryce polscy emigranci izolują się, choć wyciągamy do nich rękę. Jedno, co zrozumiałem, to rasistowska niechęć do mojego kolegi Chińczyka urodzonego
w Wielkiej Brytanii – pisał na internetowym forum „Teashoci”. Takie obserwacje potwierdziło niedawne studium społeczności polskiej zorganizowane na Uniwersytecie Surrey. Jego wyniki sugerują, że co trzeci polski imigrant przejawia poglądy
rasistowskie.
Wpajana Brytyjczykom od dziecka polityczna poprawność sprawia, że polski emigrant chwalący się znajomością słowa „nigger” spada od razu do czwartej kategorii społecznej. O braku wrażliwości wielu Polaków pisze w najnowszym numerze londyński dwutygodnik „Polish Express”, dając dobre rady emigrantom, by nieco oględniej otwierali usta.
Większość młodych ludzi z Polski pracujących w Anglii i innych krajach Europy zapewne nie potrzebuje takich rad. Szybko pojmują, co wypada, a co nie. – Tacy ludzie stanowią większość polskiej emigracji. Nie odróżniam ich w Londynie od Anglików, Francuzów czy Holendrów. Ci, którzy trzy razy na minutę mówią „kurwa”, na szczęście giną w masie normalnych Polaków
– mówi polski dziennikarz Leszek Wielgo, mieszkający w Londynie od 18 lat.
Potwierdza to część autorytetów naukowych. Laurence Cooley, badacz z londyńskiego think-thanku Institute for Public Policy Research, mówi „Newsweekowi”, że najnowsze studium nie wykazuje istotnych przykładów spięć z polskimi imigrantami. Polacy są cenieni jako solidni pracownicy, harujący za najniższe stawki. Także przyjaciel Polski, popularny brytyjski komentator i publicysta Neal Ascherson, nie dostrzega na razie, by przykre incydenty ukształtowały negatywny obraz Polaków. – Polacy mieszkają często w fatalnych warunkach, ale pijaństwa i publicznego sikania mogą się uczyć od wielu Anglików. Choćby od tych jeżdżących do Krakowa – mówi.
Polactwo na eksport
Niestety, z wypowiedzi nieoficjalnych i spaceru po Londynie wyłania się obraz o wiele mniej pozytywny. – Powiedziałbym, że jakieś 15 procent polskich imigrantów przyjeżdżających do Londynu to osoby, nazwijmy to, kłopotliwe – mówi Wiktor Moszczyński, działacz i ekspert Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Jego zdaniem przynajmniej w kilku dzielnicach Londynu dochodzi właśnie do przesilenia. W Ealing od sierpnia za publiczne picie alkoholu grozić będzie konfiskata trunków i grzywna w wysokości do 500 funtów. – To nowość wprowadzona przede wszystkim ze względu na emigrantów z Europy Środkowowschodniej – mówi Moszczyński.
Niedawno na spotkaniu w londyńskiej dzielnicy Barnet policja wyraziła zaniepokojenie problemem drobnych przestępstw popełnianych przez Polaków. – Mam wrażenie, że do Londynu przybywa teraz z Polski coraz więcej ludzi nieprzygotowanych do poszukiwania pracy, bez znajomości języka angielskiego, po długim okresie bezrobocia. Jako działacz Zjednoczenia Polskiego słyszę od londyńskich radnych: no dobrze, Polacy są wspaniali, ale coś z tym musimy zrobić – mówi Wiktor Moszczyński, przekonany, że obecność polskiego marginesu na ulicach miast Wielkiej Brytanii nie powinna być tematem tabu.
Zgadza się z nim Ewa Sadowska z Barki: – W Polsce działa sieć 30 centrów fundacji Barka, w tym stowarzyszeń samopomocowych, w których prowadzimy program uświadamiania, jak może się skończyć wyjazd bez znajomości języka
i pieniędzy.
W reakcji na uzyskane od „Newsweeka” informacje o okupowaniu przez Polaków toalet fundacja Barka bada sytuację na miejscu w Hackney. Ale taka pomoc to kropla w morzu potrzeb. Jeśli eksport polskiego chamstwa i biedy będzie trwał, Anglicy mogą porzucić swoje dżentelmeńskie maniery. I odpłacą nam pięknym za nadobne.
Marek Rybarczyk, współpraca: Robert A. Gajdziński, Londyn; Piotr Moszyński Paryż, RFI; Ewa Wysocka, Barcelona
Bobiku, serio jestem chyba za bardzo, bo jak pozwolę sobie na żart to z reguły nie za dowcip to biorą.
Helenko, cały tekst zaniosłam na PK. Zawsze to trochę więcej osób przeczyta. Znajomym też wyślę.
Andrzeju!
Pangę. I była bardzo dobra, sos też był taki jak zwykle. Sos zazwyczaj robię gęsty, daję wprawdzie dużo mleka, ale doprowadzam go do stanu (jak ja to nazywam) „gazu błotnego” na ogniu. Szpilkowanie ryby nie jest dla mnie dobrym rozwiązaniem, bo to nie ciasto i nie wyczuję, czy ryba jest dobra, czy zła.
Ja wypracowałem sobie taką metodę: biorę żółtko i mieszam w osobnej szklaneczce z łyżką śmietany, zalewam rosołek 1/5 szklanki wody i taki gorący wlewam do żółtkośmietany i mieszam. A teraz podstawa: 4 łyżki masła, 4 łyżki mąki i 2 szklanki mleka. I mieszam, i mieszam, aż będzie miało konsystencję bardzo gęstej śmietany. Dla mnie podstawowym smakiem tego sosu jest gałka muszkatołowa, nie wyobrażam sobie beszamelu bez niej. I posypuję obowiązkowo parmezanem.
Ja wolałem ze strachu przedobrzyć, bo co bym zrobił, jak przy stole okazałoby się, że ryba jest surowa?
Smutek ogarnia. Ja mieszkam na niemieckiej prowincji, gdzie Polacy występują raczej pojedynczo, nie w masie, ale pamiętam przygnębiające polskie obrazki z Brukseli, gdzie Polacy opanowali m.in. rynek remontowy. Targowisko, gdzie kilka polskich stoisk odcina się wyraźnie od tła – wrzaski, przekleństwa, rozpychanie łokciami, handelek pokątny, bełkoczący pijacy i w ogóle piwo lejące się strumieniami. Tylko patrzyłem jak zwiać.
Serdeczny przyjaciel, którego w tej Brukseli odwiedzałem, spotykał w życiu całkiem innych Polaków, więc darzy nas dużą sympatią, w związku z czym namówił swoją ciotkę, żeby zaangażowała polską ekipę do remontu kamienicy. Remontowali,owszem, dość przyzwoicie, ale tak wyraźnie dawali do zrozumienia swojej pracodawczyni, jaką łaskę jej robią, w ogóle kiwając dla niej palcem i na ile są od niej „wyżsi kulturowo”, że po kilku tygodniach poszukała jednak innej ekipy. Dla wyjaśnienia: przyjaciel i jego ciotka są czarni.
Itd., itp. Może kulturalnych Polaków jest nawet i więcej, ale oni siedzą po domach, firmach i bibliotekach, więc nie rzucają się w oczy. To, co się rzuca, bywa niestety rozpaczliwe. 🙁
Tereso, mój komentarz był na zasadzie „żart niech się żartem odciska”! 😀
c5c3. Jasne, Bobiku. Twój wpis też zaniosę na PK.
Zaniosłam – http://www.polskajestkobieta.org/phpbb/viewtopic.php?t=3327 .
b b b f. Trudno nie zapisać.
W kwestii wędlin popieram całkowicie Bobika.Mój żołądek również pamiętając zatrucie wywołane pasztetem francuskim.
Co do kultury i ekscesów to najbardziej wstydzimy się za swoich a irytujemy się na cudzoziemców( nie tylko tych w Krakowie). Pamiętam szok gdy znajomy Belg w środku Brukseli po otwarciu nowej paczki papierosów ,folijkę i zużytą paczkę fruuu przez okno. Kiedyś na jednej z niemieckich stacji przy autostradzie zatrzymał się bus z osobnikami mówiącymi po niemiecku i wszyscy równiutko ustawili się przy pasie zieleni na pograniczu stacji by „odcedzić kartofelki”.Traf chciał, że nie zauważyli mnie w samochodzie i część z nich stała praktycznie przed maska naszego samochodu 🙂 Kiedyś ucieszona ,że nie dałam się oszukać przy kupnie paliwa w Brukseli na kilka jeszcze wtedy franków, w hipermarkecie pozwoliłam by kasjerka pięciokrotnie wbiła mi zgrzewkę piwa. W Grenoble też w hipermarkecie na ok. 10 osób naszej paczki 3 miały zawyzone rachunki. Dziewczyna ,którą to najmocniej tknęło, znająca biegle francuski została bardzo źle potraktowana przez kierownictwo…. itd Oczywiście broń Boże nie usprawiedliwiam naszych. Chamstwo nie jest naszą domeną -to wszystko.
Swoją drogą ciekawe, czy ktoś kiedyś wymyśli sposób na walkę z tak skandalicznym szarganiem naszej reputacji?Bo prymitywizm zachowań takich osobników wpływa na postrzeganie nas jako nacji.Niestety
Ani trochę, ani ciut ciut i w ogóle i szczególe, nie dziwi mnie słownictwo Polaków. Nie tylko na wyspach. Bo niby dlaczego, i z jakiej okazji, mieliby nie nazywać murzynem ludności o czarnej jak asfalt skórze.
Przykłady spadają im z góry same. A tam nieźle pokręceni ludzie, na dodatek z tytułami, uznawani za autorytety poprawnej poprawności języka polskiego nie widzą w tym nic złego.
Wręcz przeciwnie.
Tłumaczą innym, ze murzyn jest murzynem i już.
Przestałem oglądać poprawną polską poprawność.
Pyro, to miła wiadomość, ze wszystko całe i na miejscu. Gdybym wiedział, ze toto tak szybko dociera do celu, dołożyłbym jeszcze parę kilo świeżych śledzi. Tak je lubisz przecież. Następnym razem.
Toto czerwone jest z Korsyki i doskonale pasuje do kanaryjskiego sera. W końcu, pomimo znacznej odległości miedzy tymi dwoma miejscami, panują tam pokrewne kuchnie. Tyle ze, każda w własnym stylu i dopasowana do położenia wyspy.
Maögosiu, oczywiście, że chamstwo nie jest zarezerwowane dla naszych, w końcu nie bez powodu oburzamy się np. na angielskie występy w Krakowie. Ale – no właśnie, jak objawy chamstwa są głośne, spektakularne i masowe, to się zaczyna wytwarzać taka nieprzyjemna zbitka. Anglik? Wiadomo, cham! A u nich: Polak? Wiadomo, cham! I wtedy dyskusja, czy są wystarczające podstawy do takich utożsamień niewiele daje, bo emocje już buzują i za nic mają logiczne wywody, a stereotyp zęby szczerzy i się utrwala.
Ja się zawsze w takich sytuacjach zastanawiam, czy mogę osobiście coś zrobić, jakoś przeciwdziałać. I zacząłem po prostu zwracać takim różnym k,,rrrwującym i żłopiącym uwagę, np.: Panie, wstydziłbyś się pan przy dziecku/przy kobiecie/przy psie. Wcześniej raczej się oddalałem w podskokach, a teraz się stawiam. Skutkuje nie zawsze, ale czasem jednak i mam wtedy – może złudne – poczucie, że choś kawałek Wisły udało mi się zawrócić. 🙂
Zastanawiam się, dlaczego kasjerka w hipermarkecie miałaby zawyżać rachunki wybranym cudzoziemcom? Po czym rozróżnia stojące przed kasą osoby? Po polskich wąsach sumiastych? Po głośnym szczebiocie w obcym narzeczu? Proponuje milczeć i patrzeć na ceny skanowanych towarów ukazujące się na monitorze. Przypuszczam raczej przypadkowe błędy (zdarzają się wszędzie) niż zamierzone działanie. Ogólnie w podróży trzeba być uważnym i nierozkojarzonym, to uniknie się przykrych niespodzianek. Korzyść z zawyżonego rachunku w hipermarkecie nie powędruje do kieszeni kasjerki tylko do kasy sklepu, jaki więc miałaby w tym interes?
Nemo, ja wcale nie uważam ,że zawyzone rachunki były ze względu na narodowość.ABSOLUTNIE NIE!!! Po prostu zdaża się to wszędzie. Co do wbijania na kasę parę razy tego samego to ( informacje u źródeł- miałam stoisko w dużym sklepie przez parę lat i rozmawiałam z różnymi osobami) są sposoby….Pewne rzeczy nam klientom wydają się oczywiste , ale takie nie są. Jak wszędzie
Małgosiu,
może i są sposoby (Polak potrafi), mnie się zdarzały na Sycylii propozycje nielegalnych transakcji z pominięciem kasy fiskalnej (ryzykowne i dla sprzedawcy i dla klienta), ale sprzedawca proponował wówczas niższą cenę, niż na etykietce. Tak zaopatrywaliśmy się w miód w pewnym miasteczku na zboczu Etny. Sprzedawca nie musiał odprowadzać VAT-u, a my mieliśmy tańszy miodek. We Włoszech działa sprawnie Guardia di Finanza czyli policja finansowa, ale jakoś nas nigdy nie kontrolowała. Przepisy nakazują posiadanie paragonów na każdy towar transportowany samochodem 😎
Nemo wiesz jak to dziala? Pani przy kasie warzy pietruszke za 1,50 ale w kase wbija, ze ta pietruszka to seler za 2,50. Sama nastepnie „kupi” seler placac jak za piertuszke. To jest sytuacja z Piotra i Pawla w Poznaniu, ktory swoja droga jest moim ulubionym sklepem spozywczym.
Co do picia na ulicy, to takich dantejskich scen jakie potrafia dziac sie w sobotni wieczor w centrum Londynu z udzialem anglikow, to ja w Polsce jeszcze nie widzialam.
A ze naszych pijaczkow tez eksportujemy, to nie ma sie co dziwic, mamy ich sporo, to jest co eksportowac…
Jeśli chodzi o alkohol, to nas kiedyś w Niemczech też przestrzegała ekspedientka, zeby nie wyrzucać paragonu bo zdarza się, ze Polacy kradną ze sklepu drogie alkohole- łapią i uciekają, dlatego może nam się też przydarzyć kontrola policji niemieckiej na okoliczność trunków.Tak więc zostaliśmy ostrzezeni przez Niemkę by nie ponieść konsekwencji za zachowanie niektórych rodaków
Pragnę jeszcze zwrócić uwagę na odwagę Bobika bo w dzisiejszych czasach by móc stawiać sie huliganom trzeba takową posiadać w dużych ilościach. Bobiku twoje postępowanie godne docenienia!!!
Nie na temat. Przed chwilą dostałam wiadomość, że o 20:00 u M.Olejnik w TVN będzie Manuela Gretkowska. Nie mam TVN – u, więc gdyby ktoś obejrzał to proszę o refleksje/informacje.
Małgosiu, dziękuję, ale prawdę mówiąc sam się czasem dziwię jak to się stało, że nie oberwałem jeszcze po mordce? Zapewne więcej szczęścia niż rozumu. Bo przecież urokiem osobistym nie śmiem tego uzasadniać. 😀
Zapach poezji. Czuje sie w powietrzu. Wiosna na calego chociaz zgodnie z regula kwiecien, plecien bo przeplata, troche wiosny, troche lata.
Rano upalnie i piekne sloneczko. Teraz deszcz i nawet nie trzeba podlewac swiezych sadzonek w butach ogrodowych. Nie przepisalem sie, tylko z rana posadzioem kwiatki w staryh klumpach. Zebralo sie tego cztery sztuki od dwóch par. Posadzilem rózne kwiatki i zanim zabralem sie do podlewania zaczal padac deszcz. Kapusniaczek.
Na obiad zas jadlem omlet wedlug najnowszego przepisu który otrzymalem od naszej Pani Doktor. Ona utrzymuje swojego Pana Doktora od wielu lat w najlepszym stanie. Podarowala mu czworo dzieci a figure ma jak nastolatka. Marek swiadkiem bo widzial kiedys cala rodzine w restauracji „Pod Bocianem”.
Pani Doktor dala mi ostatnio nastepujacy przepis na zdrowie.
Dwie duze cebule dowolnego koloru to znaczy moze byc zlota, biala albo czerwona, nalezy pokroic w drobna kostke. W dzbanku, najlepiej porcelanowym, zasypac drobnym cukrem. Zalac niewielka iloscie wody arabskiej i postawic na 24 godziny do naciagniecia. Po naciagnieciu zlac sok. który nie smakuje cebula ani niema zadnego zapachu. Sok ten nalezy popijac malymi lyczkami a nastepnie nastawic nowa porcje. Podobno jest to bomba witaminowa. Pijam kilka razy w tygodniu. Smakuje.
Dzisiaj cebule z tego zalewu posypalem maka i dodalem trzy jajka. Calosc rozbilem mieszadelkiem. Na najlepszej z moich patelni rozgrzalem olej slonecznikowy. Do dosyc wysokiej temperatury. Rozlalem omlet na goracy olej pilnujac, zeby olej podplywal pod spód. Przykrylem szklana pokrywka, zeby jajka sciely sie po wierzchu. Bez zadnach dodatków, smakowalo. Wcale nie tak bardzo slodkie. Omlet mniej wiecej w ksztalcie jak na stronie tytulowej Gospodarza. Do popijania woda arabska.
Cos calkiem innego, a na deser rozpuszczalna kawa.
U nas pieka ciasto z cebuli. Trzeba bedzie tez spróbowac.
Pan Lulek
Cebula to zdrowa rzecz!!! Na Litwie spotkałam się z takim patentem jak zawieszone na szyi dziecka opakowanie po kinderniespodziance.Miało porobione otworki a w środek włożone ząbki czosnku.
Panie Lulku, toż to przepis mojej Babci na syrop od kaszlu. Jak tylko Babcia słyszała jakieś podejrzane odgłosy, zaraz zasypywała cebulę cukrem. Tylko chyba bez wody arabskiej, cokolwiek pod tą nazwą się kryje. 🙂
Bobiku,
tajemnicza woda arabska, to woda mineralna z lokalnych zrodel w Panalulkowej okolicy, wykupionych przez jakiegos Araba 😉
Ależ dumny Gospodarz, że zasiał. No to ja wytykam (złośliwie), że mam okrągły rok, na parapecie, a latem wystawiam na patio.
Szałwie niebieska i zieloną, a ten rozmaryn to juz Wam mówiłam, ze kwitnie bez przerwy. Ten drugi nizej nigdy nie zakwitł, ale tamten, ho-ho, na okrągło sie rozwija! Tymianków mróz nie zmorzył i pięknie rosną, cytrynowy i zwykły, i lubczyk… i w ogóle wiosna!!! http://alicja.homelinux.com/news/img_4204.jpg
P.S.Panie Lulku. Nie zgadłby Pan, jakie jest moje panieńskie nazwisko. Podpowiadam. Kwiecień. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Dwa miesiące mam w kieszeni , no bo Adwent to też całe 4 tygodnie.. 😉
Alicjo, nie będę się chwalił tym co mam cały rok na parapecie. Ważniejsze i smaczniejsze jest to co wyrośnie na wsi. A Ty niepotrzebnie krzyczysz na temat moich przechwałek. Jeszcze Basia usłyszy a to przecież ona grzebie w ziemi. A j siedze na fotelu i czytam popijając. Czasem udzielam pochwał. 35 lat temu, gdy sprowadzilismy się na wieś, dałem słowo, ze nie będę ogrodnikiem i dotrzymuję go do dziś! Ale za to dużo gadam o ogródku! Chyba mi wolno? Ale proszę tez o dyskrecję. A Ty podnosisz wrzawę!
Wrocilam z parogodzinnego spaceru w Krolewskim Ogrodzie Botanicznym Kew, gdzie bylo cudownie i pusto. Drzewa kwitna lub przekwoitaja, wszystko jest pieknie przekopane i przygotopwane dp zasadzenia rocznych kwiatow, kaczki siedza na jajach.
Byl to pierwszy dzien od dlugiego czasu co to nie lalo i nie wialo. Nie zreby bylo duzo slonca, nie, ale bylo dosc ladnie nawet bez slonca.
Kupilam sobie sliczna doniczke, nieduza.
Malgosiu! A to w jakim celu??? Przeciw wampirom? 😀
Kwiecien + Adwent = 30 + 40 = 70
Tyle prywatnych dni w ciagu jednego roku. W glowie sie kreci.
Poprosze o przepis na ciastka cebulowe.
Dzisiaj znowu nastawilem cebule i jutro szkoda by wyrzucic.
nemo jak zwykle znakomicie poinformowana.
Na marginesie jednak kilka refleksji. Jest jak na razie wiadomo, ze za kilka lat skonczy sie ropa naftowa i jak zwykle ludzkosc znajdzie zastepcze rozwiazanie. No i wtedy powstana nowe przedmioty sporów. Co, wiadomo woda, czyli H2O. Niby jest tego pod dostatkiem ale juz od dawna szukano racjonalnych mozliwosci dostepu. Wieden jest zasilany z daleka rurociagami od ponad stu laty. W Badenii-Wirtenbergii czyli w Stuttgardzie znaleziono dostawe wody pitnej z Jeziora Bodenskiego.
W Stuttgardzie jest cala duza firma zajmujaca sie tym problemem. Arabowie inwestuje petrodolary w zródla wody. Na calym swiecie. U nas mówi sie o planach budowy rurociagu transportu pitnej wody do Hiszpanii. Wydawac by sie moglo, ze to tak daleko. Wcale nie. Wystarczy przejsc Poludniowe Niemcy, Francje i Pireneje. Tysiace kilometrów, to prawda, ale raz napelniona rura nie potrzebuje wielkich uzupelnien. Poza tym woda nie plonie i nie wybucha.
Pozyjemy, zobaczymy. Jak na razie u nas jest kilkanascie albo wiecej rodzajów z róznych krajów i róznach formach i na szczescie wiecej anizeli sie zuzywa.
W oczekiwaniu na recepty
Pan Lulek
Ach, jaki pyszny ten Arkowy ser. Ja właśnie taką konsystencję jak lubię, jest kruchy i niezbyt twardy, smak wyraźny, lekko pikantny, słonawy. Przyznaję się bez bicia – ukroiłam sobie dwa hojne plastry i zjadłam „na sałatę” czyli bez niczego. Potem trochę pomidora, troch ę ogórka i ja tak mogę jeść na okrągło.
Przepraszam za literówki – to pewnie z ukontentowania. Tereso, będę oglądała. Mam nadzieję, że mnie nie zdenerwuje, jak w zeszłym tygodniu.
Panie Lulku, możesz zacebulować się na amen. I w dodatku to jest smaczne. Więc smacznego!
Cebulaczki
1,5 szklanki mąki,9 łyżek smalcu lub margaryny,1 szklanka maku,2 dag drożdży,2 średnie cebule,3 jajka, sól, pieprz. Do smarowania 1 jajko. Do posmarowania blachy:2 łyżki tłuszczu.
Drożdże zalać ciepłą wodą, wymieszać. Mąkę wysypać na stolnicę, dodać do niej drożdże, mak, startą na tarce cebulę (można ją także jak najdrobniej posiekać), jajka, sól i pieprz. Zagnieść ciasto. Podsypując mąka rozwałkować na grubość 1 cm i wycinać kwadraciki lub romby. Smarować je ubitym z 1 łyżką wody jajkiem, upiec na złoto.
Dobry wieczór!
U nas dziś zupa warzywna bardzo lekka i pieczone bakłażany w sosie pomidorowym z parmezanem.
Nie byłam dziś w pracy, jestem chora (niepoważnie zupełnie) ale czułam się rano fatalnie 😐 a teraz po prostu tylko podle. Niestety nie mam chętnych na zamianę obowiązków i po dzisiejszym odpuszczeniu sobie, tydzień i tak będzie intensywny.
Ale bakłażan dobry był! I tego się będę trzymać.
Elu, przeciw chorobom, choć akurat na tych terenach wiara w moc „gadałek” jest przeogromna 😉
Marialko, jeżeli masz w domu imbir (kłącze) to zrób sobie herbatkę a la Helena. Naprawdę świetnie robi. Co prawda pewnie nie leczy ale pozwala przeżyć w miarę komfortowo. Ania wypróbowała.
Imbiru nie mam, ale nie szkodzi.
Dogrzana jestem wystarczająco. Bardzo mi się nie chce do pracy. Ale wolę się rozgrzać jutro pracą i roztrenować przed środą bo dyżur mam nieuchronny. I niestety w sumie trzy dyżury w ciągu pięciu dni.
Nie pamiętam czy już pisałam, widziałam imbir marynowany, pocięty na cieniutkie jak błonka plasterki. Nigdy jeszcze nie próbowałam. Prezentował się doskonale.
Takim imbirem zagrywa się sushi (do kompletu jeszcze zielony chrzanik wasabi), mniam mniam 🙂
Antku, wspominałeś nie tak dawno o odchodzącej szpicobucianej modzie. Ta pojawiła się tutaj. Jestem pod jej wrażeniem. Jaki ona ma wpływ. W moim przypadku na całe szczęście, a jednocześnie nieszczęście.
Mój żołądek, po otrzymaniu nieźle wyglądającej treści, wyjątkowo wcześnie zaczął się meldować. A żeby nie doszło do tragedii, udałem się do celu po strzałkach. Takowe umieszczane są tutejszych galeriach. Z tyłu dochodziło do mnie metaliczne tup, tup, tup, tupają panie.
A kiedy usłyszałem > ..czego ten, tu nie wiem jak jest poprawnie, przez duże CH czy małe ch, rożne wersje podawane tu były, ode mnie chce?<, spuściłem wzrok. Żadnej reakcji. Nie jestem w końcu taki Bobik. A tam, na posadce, opisywane przez ciebie Antku, buciory. Na samą myśl o tym, ze gdybym takim bucikiem dostał w ciało, ścisnęły się zwieracze samoczynnie.
Teraz już spokojnie dotarłem do celu.
I tu kolejny szok. Czytam i oczom nie wierze.
Maximal Verweildauer zehn Minuten. Co znaczy: maxymalny czas zatrzymania 1o minut.
Nie do pomyślenia, żeby na taki pomysł wpaść!
Moje mięsnie, po takim stresie potrzebuje minimum 1o minut na otwarcie. Cos takiego mógł wymyślić tylko rozluźniony Arschloch.
Taki to jest już ten tutejszy liberalizm. Płacisz 5o centów, a jedno z podstawowych ludzkich potrzeb jest racjonowane. Mam w plecy. Dozwolone 6oo sekund przekroczyłem. Przez szpicobuciory.
Doroto z sąsiedztwa! Mam nadzieję, że nie tylko nadałby się do sushi… 😐 Na sushi po prostu się nie znam więc w domu nie zrobię ( bo i nie wiem jakiego smaku miałam przygotowując szukać). A na imbir się skuszę, prędzej czy później. Używałaś go także inaczej?
Takim imbirem zażera się Alicja. Podała nawet na blogu przepis, jak go samemu zrobić (wypada kilkakrotnie taniej) Je go do kanapek, albo bez niczego.
Tereso – wysłuchałam „Kropki nad I” Gretkowska tym razem rozsądna, odważna i bojowa. Szkoda tylko, że nie umie podawać swoich racji bardziej dyplomatycznie. Jeżeli wie się, że w komisji bioetyki są biskupi (a nie ma żadnego specjalisty lekarza), to nie należy używać argumentów „Ja żyję w konkubinacie i nikt mi nie będzie wyznaczał mojej intymności ani czy mogę być rodzicem” Jest to święta prawda ale żaden argument dla „Swiętej komisji”
Marialko, imbir marynowany nadaje sie też jako dodatek do wędlin, mięs i wielu innych potraw. Spróbuj.
Odnośnie wiosny, przyjemności sadzenia ziółek (i innych uzytecznych roslin), a także odnośnie literatury (z tym, że rodzimej prozy) – nie moge sie opanować by nie zamieścic małego fragmentu z „Żywota człowieka poczciwego” M. Reja. Każdej wiosny muszę sobie fragment pt. „Rok na cztery części rozdzielon” przeczytać.
Ogródki pożyteczne
?Więc też sobie pójdziesz potym do ogródeczków, do wirydarzyków, grządki nadobnie każesz pokopać; nie czyńże ich owak kołpakiem nazbyt wysoko, bo i woda snadnie z nich spłynie, i w głębokie, bruździe nic nigdy nie będzie. To sobie z oną rozkoszą nasiejesz ziołek potrzebnych, rzodkiewek, sałatek, rzeżuszek, nasadzisz maluneczków, ogóreczków. I majoranik, i szałwijka, i ine ziołka, wszytko to nic nie wadzi. Więc włoskich grochów, więc wysokich koprów, więc i inych wiele rzeczy, co się to wszytko przygodzi. Bo to zasię kiedy wzejdzie tedy to i panienki, albo ty ine domowe dzieweczki mogą wypleć i ochędożyć.?
Mam zamiar założyc sobie grządkę z ziołami z prawdziwego zdarzenia (na która sobie z „ona rozkoszą nasieje ziółek potrzebnych”) i własnie obmyślam jej kształt.
Póki co juz jedna roslina z ogrodu dostarczyła mi tej wiosny radości bo właśnie przed chwilą wyjęłam z pieca pierwszy w tym roku placek z rabarbarem.
Dziękuję Piotrze!
I skorzystam jeszcze z Twojej na blogu obecności- jak używasz tamarind chutney?
No a kto ma podnosic wrzawę, jak nie ja?! Wrzaskliwa jestem 😉
I mieszkam prawie na wsi, wiec mi rosnie, jak nie na parapecie, to na ogródku, wspominałam o tymianku cytrynowym i zwyczajnym. Rozmaryn by nie przetrzymał, próbowałam, to w doniczce na parapecie… Nie macie pojęcia jak mnie cieszy, ze wreszcie wiosna! Oglądaliście moje reportaże z zimy. Wytrzymalibyście?! No właśnie.
Już jestem. Przeczytałam wszystko zaległe. Dużo do przetrawienia.
Heleno, moja córka studiuje teraz w Walii, w wakacje mieszkała w Slough. Jest jak najgorszego zdania o Polakach. Mówi, że nieprzyjemności spotkały ją jedynie ze strony rodaków.
Panie Lulku, cebulaki robię wg przepisu z Kuchni polskiej, w wersji z serem feta i białym pieprzem, bardzo lubię.
Bardzo rzadko mam do czynienia z tamaryndem. Naogół w formie sprasowanej płytki, którą wykorzystuję do sosów słodko-kwasnych lub słodko-ostrych. W tej formie, o która pytasz jadłem jako dodatek do mięs i wędlin.
Hej!hej! Blogowicze z Pyrlandii!
Jest (w Poznaniu), pilnie do wzięcia, 7mio tygodniowy, podobno miły jamniczek?
Może ktoś?
a.j
Kod 2d2d więc wykorzystam do Paskowej historii o wojnie czosnkowej z roku pańskiego 1657
„(…)pan Rakocy(…) wybrał się na czosnek do Polski; aleć dano mu nie tylko czosnku ,ale i dzięgielu z kminem. Bo jak on tylko wyszedł za granicę, zaraz Lubomirski Jerzy poszedł w jego ziemię, palił,ścinał, gdzie tylko zasiągł, wodę i ziemię zostawił.A potem od matki Rakocego wielki okup wziąwszy wyszedł synowi perswadować,żeby nie wszystkiego czosnku zjadał, przynajmniej na rozmnożenie zostawił.A my też już z Czarneckim posługowali, jakeśmy umieli; i tak szczęśliwie najadł się czosnku, ze wojsko wszystko zgubił, sam się w nasze ręce dostał, potem uczyniwszy targ o swoją skórę, pozwolił miliony i uprosiwszy sobie zdrowie, jako Żyd kałauzowany do granice bardzo w małym poczcie, samokilk tylko, zostawił in oppigneratione (zastawie) umówionego okupu wielmożnych grofów Katanów, którzy zrazu wino pili, na srebrze jadali w Łańcucie; jak było nie widać okupu, pijali wodę, potem drwa do kuchni rąbali i nosili, i w tej nędzy żywot skończyli.Okup przepadł, on też sam, że nigdzie nie miał oka wesołego,bo gdzie się obrócił, wszędzie płacz i przekleństwo słyszał od synów, mężów, braci, których na wojnie polskiej pogubił, wpadł w depresyją i umarł.Otóż tobie czosnek!”
Dorota z Poznania przypomniała mi o tym fragmencie…
Czy ktoś mi powie co oznacza słowo kałauzowany?
Pyro, dziękuję za informację.
Andrzej Jerzy – w zasadzie nie lubimy małych psów, ale jeżeli On jest szorstkowłosy, to bierzemy w ciemno. Będzie prezentem na 40-tkę Matrosa. Ma kota na punkcie.
Dziękuję Piotrze!
Do tej pory sprubowałam raz. Udusiłam młode marchewki z tamarind chutney, miodem i piklami z zielonego chili i było dobre.
Będę próbować jeszcze 😉
Pyro!
Niestety, chyba krótkowłosy, ale mały i biedny, uratowany z rąk jakiegoś trglodyty…
Bierzemy! Ale potrzebujemy dobrych rad bo dawno psa w domu nie było 🙂
Tak Arek, rozumiesz już bardziej teraz czemu tych szpicobutów nie lubię.
Spotkanie z ich właścicielkami, rodaczkami moimi, zrobiło na Tobie wielkie wrażenie. Białe one były?? Buty, nie właścicielki.
Ona to słowo mówiła przez samo h, na bank!!, jest łatwiejsze i krótsze do wymówienia..
Wobec właścicielki takich butów to i Bobik nie byłby taki hej do przodu!!
Od patrzenia na taki czubek nawet psi ogonek się kuli.
Ale działanie zwierające, jak doświadczyłeś, buty posiadają.
A na pociechę pomyśl, do czego mogłyby Cię doprowadzić cała ich właścicielka, w jakie koszta wpędzić?
Pyro!
O rany! Naprawdę? Podam Ci kontakt pośredni, moja córka Magdalena, tel.kom. 501467604
KAŁAUZOWANY
Kałauzować (komu) – przewodzić, przewodniczyć, poprzedzać, przodować (w sensie np. ) iść przed kimś.
kałauz – przewodnik
A więc „jako Żyd kałauzowany do granice bardzo w małym poczcie” to pewnie znaczy jako Żyd prowadzony (przewodzony) do granic w asyście małego pocztu
Sama bym na to nie wpadła ale tata polonista ma odpowiednie słowniki.
Dzisiaj o przyprawach.
Wspomniałem kiedyś, że absztyfikant mojej córki wyjechał na zakładową, integracyjną wycieczkę na Zanzibar, wyspę słynną również z plantacji przypraw.
Taki zestaw na plantacji kosztował 5 dolców!!, Adaś kupił gdzieś na plaży za dwa, a we wsi były takie po 50 centów!! Ale już miał kupione te po dwa. 😉
Spryciule ci zanzibarczycy….
Antek Jerzy – jutro Córka będzie łapała kontakt z Panią, która ratowała pieska. On jest ani gładko, ani szorstkowłosy tylko „jamnikowaty” w wysokim stopniu. A niech tam, będę miała towarzystwo. Tylko ta winda jeszcze przez miesiąc nieczynna, a tu malca trzeba wyprowadzać i za potrzebą i dla ruchu. Nic to.
Ogromnie mi przykro, Chłopaki – pokręciłam Andrzeja Jerzego z Antkiem. Obydwu Panów przepraszam.
Doroto, wielkie dzięki!!!
Nic nie szkodzi! 🙂 „Tyz piknie”! Dziękuję!
Małgosiu!
Nie ma za co. Cieszę się, że mogłam sie przydać.
Pyro, natychmiast udzielam najlepszych rad z pierwszej ręki, co robić, żeby mój kolega dobrze się u Ciebie poczuł:
-pozwalać absolutnie na wszystko!
-dostarczyć kilka par butów do gryzienia (mogą być i spiczaste)
-być do dyspozycji przez 24 na dobę
-przyjąć do wiadomości, że sika się tam, gdzie akurat wygodnie
-nabrać nieustającej chęci do zabawy
-głaskać na żądanie, ale tylko do momentu, kiedy kolega będzie miał dość
-nie wygłupiać się z kąpielami, szczotkowaniem i oskrobywaniem z błota
-zapomnieć, że istnieją puszki i te takie suche klocki dla psów. Liczy się tylko tzw. mamiczkowe, czyli dużo mięska albo wątróbki, ryż albo kasza, odrobinę marchewki, selera, szpinaku. Dobra rybka, albo żółtko z jajeczka też ujdzie.
– wybierać na spacery tylko takie miejsca, gdzie można bez smyczy
– nie próbować dobra mebli stawiać ponad dobro psa
To tak z pierwszej piłki, o szczegółach możemy porozmawiać później.
W niektórych punktach różnimy się z moją mamą dość zasadniczo, ale w końcu nie ulega chyba wątpliwości, kto tutaj jest większym ekspertem! 😀
Pyro, to nie do pojęcia! Ta winda to do czego? Do nieba? Jak to miesiąc? Dlaczego miesiąc? Na co ona zachorowała?
Że winda zachorowała to nic, gorzej chory jest jej lekarz skoro tyle czasu nie może się ze sprawą uporać. Pyro, jakże to ?, trzeba interweniować.
Z windą, to cyrk albo inna instytucja rozrywkowa. W sumie remont kapitalny trwa 2 miesiące. W tym czasie wybija się stare drzwi i ościeżnice, montuje nowe, wymienia się maszyny, liny, kabiny, czyli w starym szybie montuje się zupełnie nową maszynerię, automatykę itp. Naprawdę się nie obijają i tłuka młotami, wiercą i spawają od 8.00 do 16.00 łacznie z sobotami. Dzisiaj powiedzieli, że może do połowy maja im się uda skończyć.
Dzień dobry wieczór.
@antek
„…Spryciule ci zanzibarczycy?”
No…, faktycznie bo w Sopocie, Kołobrzegu, Międzyzdrojach, Zakopanem itd., to wszystko za pół ceny w porównaniu z normalnymi zakupami 🙂 🙂 🙂
„śmierć frajerom”, tak kiedyś się mówiło (i sprzedawało Kolumnę Zygmunta, że o tramwajach nie wspomnę 😉 ), a świat się uczy…., nie ma się co dziwić.
Dobranoc wszystkim. Do jutra. Mnie się będzie śnił szczeniaczek, za którym cały dzień drepczę ze ścierką
KoJak Moguncjusz – to, że się znaleźli cwaniacy handlujący mostem Kierbedzia (w późnych latach 20-tych) to zrozumiałe, ale że się znaleźli dwaj rajcy z kieleckiego (miasta nie pamiętam) którzy zupełnie serio kupowali ten most, to dopiero operetka.
… kup pan cegłę?!
😉
@Bobik 2008-04-21 o godz. 22:36
Jednym słowem : nie dziwaczyć, nie człowieczyć 😉 PRAWDA!
Ja też dobranoc, padnięta jestem niemożliwie. Jamniczek będzie grzeczny, bezścierkowy.
… i gazrurkę pięknie zapakowaną. 🙂
… ja ze swoim zwierzyńcem leśnym nawet nie myślę o zwierzach domowych. Lata tego tyle naokoło,że hej.
Moguncjuszu, uzupełniłbym: nie człowieczyć na siłę. Bo my się i tak nieco człowieczymy przez sam fakt mieszkania w ludzkim domu i należenia do ludzkiej rodziny. W naszym domu psom się na ogół nie narzucało dobrych manier, tylko je grzecznie proponowało, jako opcję związaną z pewnymi socjalnymi korzyściami. No i kto byłby taki durny, żeby korzystniejszej opcji nie wybrać? Ja np. kwestię sikania miałem załatwioną w 5 dni, chociaż nie było żadnego treningu czystości, tylko system zachęt do korzystania raczej z ogrodu, niż z dywanu. I bardzo szybko skapowałem, że siknąć w ogrodzie bardziej się opłaca. No, dobra, miałem wtedy już 8 tygodni, więc ten mój jamniczy kumpel od Pyry może będzie najpierw musiał trochę dorosnąć i zmądrzeć, zanim się połapie, gdzie leżą konfitury. 🙂
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,5138807.html
Pyro, serdeczne gratulacje od calej mojej Rodziny.
http://alicja.homelinux.com/news/21.04.2008/images.html
Dziendobry,
sadze, ze Alicja dzisiaj uprawia ogrodek w tym pieknym Ontaryjskim sloncu, bo jest jej malo na blogu.
Gratuluje pieska Pyro. Ja mam w domu dwa. Bardzo je kochamy i podajemy im po kryjomu polska kielbaska. Tak lubia jak Bobik.
Francuskich kielbasek nie jedza, bo im nie podaje, ale ja wyznam, ze od mojej pierwszej wizyty we w Francji w 1999 jestem calkowicie przekonana o wyzszosci tamtejszej sztuki wedliniarskiej i garmazeryjnej.
Jest w Montrealu na St. Bernard Street (pewnie jest ich wiecej, ale ja znam tylko ten) sklep „Le Cinq Saisons”, chcialoby sie w nim mieszkac. Taki jak ten pieknie obfotografowany przez Marka.
Biala kiszka Bobiku , boudin blanc jest przepyszna jeszxcze swieza i ciepla.
Slawa jej rozeszla sie po wschodnia Kanade oraz „francuskie” stany takie jak Louisiana.
Polskie wyroby moga byc dobre, ale ich jakosc i smak jest nie przewidywalny z tygodnia na tydzien. Zawsze tez sie troche sie martwie jak kielbaski ladnie wygladaja, ale nie pachna, albo smakuja jak papier z pieprzem i sola czosnkowa chemiczna. Co w nich jest, czy moga byc, ze swiezego miesa?
Jeszcze tylko sie wtrace do sprawy ryby pod beszamelem. Madame Saint-Ange, moja historyczna kulinarna wyrocznia, podaje, aby surowa rybe ugotowac wpierw w „krotkiej” wodzie przez 10 minut, potem zalac beszamelem i szybko zapiec.
Pyro, zycze duzo radosci z Nowym Czlonkiem Rodziny! 😀
dobry wieczór i dobranoc
:o)
Aniu Z., w sprawie boudin blanc jestem, niestety, nienawracalny. Wszelkie próby nakarmienia mnie tym… no, pominę dokładniejsze określenia, kończyły się w sposób, którego w gronie smakoszy opisywać nie będę.
Co do wędlin, przyjmijmy kompromisowo, że w liberalnej demokracji każdy może jeść takie, jakie lubi. Między innymi „to o to żeśmy się bili i Lechu skakał przez płot”. 🙂
Ale spać pójdę podśpiewując pod nosem taką piosneczkę:
Sklepiczek znam gdzieś w Krakowie,
do dzisiaj jeszcze mam w głowie
tamtejszy zapach wędliny,
ach, to dla psiny,
był życia raj!
I gdy do niego powrócę,
stówę na ladę tam rzucę,
po czym z kiełbasy tobołem
utknę pod stołem
i w to mi graj! 😀
ach, Bobiku, kazdy ma swojego kielbasianego underdoga,
ja rowniez: jest nim (francuska!) andouillette, ktora uwielbia Gospodarz i Helena.