Notatka służbowa, skrupulatnie spisana z nielegalnego zjazdu obżartuchów-wykształciuchów ukrywających się przez dwa i pół dnia w Kórniku

Szanowni Państwo nieobecni, a więc – i nie odnotowani w żadnych notatkach, sprawozdaniach i aktach. Cieszcie się, że Was nie zamknięto w Kórniku. Nikt Was bowiem za to nie może szargać i szarpać. A jak widać, od paru dni na blogu nie ustają donosy o tym, co się tam działo. I do tego niektóre są tylko w części prawdziwe. Np. wino włoskie zostało dostarczone z Basilicaty, a nie z Sycylii, co by mogło sugerować związki gospodarza, uzurpującego sobie przywództwo tej nielegalnej organizacji, z mafią. On oczywiście ma związki, ale zupełnie inne. Właściwie tylko jeden związek, który przytaszczył ze sobą, i każdy mógł go poznać.

0_DSCN0456.JPG

na fot.: Miś2, Pan Lulek, Ania, czyli żona Sławka – Lepsza, Barbara, czyli moja żona

Przejdźmy więc do rzeczy.

 

Opis będzie dokładny i każdy będzie mógł go wykorzystać w dowolnym celu. Także dostarczając do wiadomych Instytucji. Powielanie bowiem tych informacji (byle tajnie) jest dozwolone, a nawet – wskazane. Tak jak i wpisywanie się na listę członków tej, bądź co bądź, sekty oraz zobowiązanie do udziału w przyszłorocznych ekscesach.

Kórnik jest mały, ale piękny. Niektóre jego części są wręcz urocze. Np. ośrodek turystyczny nad jeziorkiem za miastem. I to mimo faktu, iż jezioro przez lata całe służyło za ściek, lecz dziś już nim nie jest. W każdym domku typu bungalow są dwie sypialnie, salonik i łazienka (czasem brak ciepłej wody, ale zawsze życzliwi sąsiedzi pozwalają skorzystać ze swojego prysznica) oraz aneks kuchenny. Przed domkiem mały taras i… duży drewniany stół.

Pyra, która podjęła się heroicznej pracy organizacyjnej (ale przecież to właśnie poznańskie pyry uczyły przez wieki resztę Lechitów pracy organicznej, czyli u podstaw) i przygotowała wystarczającą liczbę domków, dwa hrabiowskie domostwa (do zwiedzania) i dwie knajpy do prac porównawczych.

Domki były w porządku, mimo małych braków (a to wspomniana ciepła woda, a to mydło, a to ręczniki, do których przywykła cała nasza hałastra włócząca się po świecie i nocująca w niejednym bungalowie), domiszcza hrabiowskie takoż. Wystarczy powiedzieć, że odwiedziliśmy sadybę hr. Działyńskiego, czyli zamek kórnicki – dziś we władaniu Polskiej Akademii Nauk. Za zamkiem ukryto arboretum, czyli królestwo dendrologów. (Tam mieszkańcy Kórnika ukrywają Macieja Giertycha, gdy uda mu się uciec z Brukseli przed napastnikami). Nasza wizyta nie zakłóciła prac naukowych i nie wypłoszyła ducha jednej z najbrzydszych hrabianek. Jej portret też pozostał na miejscu.

0_DSCN0464.JPG

na fot.: Pyra i fragmenty młodych Pyrek

Dom hrabiów Raczyńskich w Rogalinie był znacznie bardziej okazały, ale za to jego większa część w stałym remoncie. Obejrzeliśmy więc galerię portretów rodzinnych, ordery Edwarda hr. Raczyńskiego, które otrzymał jako prezydent na uchodźstwie oraz powozownię i imponującą galerię malarstwa z końca XIX wieku. Wśród obrazów gigantyczny Matejko „Joanna D’Arc” i spora kolekcja Jacka Malczewskiego. Za ogrodem francuskim – oczywiście angielski. A za nim rogalińskie dęby: Lech, Czech i Rus. Fama głosi (a Fama jest bardzo prawdomówny), że w latach pięćdziesiątych zmieniono dębom imiona. Lech i Czech bowiem wesoło szumieli i zielono mieli w głowach, mimo zbliżającej się tysiąclatki. Zaś Rus sechł i sechł. Władza miejscowa i zamiejscowa zamieniła tabliczki. Zieleni się więc Lech i Rus, a całkiem już zsechł Czech. I uniknięto śledztwa wśród dendrologów, ogrodników i innych pracowników rogalińskich włości.

Nie tylko kulturą człek żyje, nawet taki zamknięty w Kórniku, więc odwiedziliśmy w sobotę Restaurację Nadwarciańską w Radzewicach. Takich win, jakie tam stanęły na stole, to pewnie nie było tu od czasów Działyńskich i Raczyńskich. Wiem, co donoszę, bośmy sami je przywieźli. Ale kaczka pieczona i gicz cielęca duszona w jarzynach były przyrządzone przez kucharza z „Nadwarciańskiej”. I szczerze muszę wyznać bez dodatkowych pytań śledczego, że były to najpyszniejsze (i kaczka, i gicz), jakie udało się mi zjeść w ostatnich 10 latach. A pamięć smakową mam znacznie lepszą niż do niegdyś wymyślonych limeryków. (Pewnej panience w Skarżysku/ zachciało się jazdy na młodym tygrysku/ wrócili z wyprawy w porządku/ dama w tygrysim żołądku/ a tygrys z uśmiechem na pysku!)

0_DSCN0455.JPG 

na fot.: Wojtek z Austrii, młode Pyrki – dojadają resztki serów

Druga splądrowana przez nas knajpka to „Dwa pokoje z kuchnią” przy rogalińskim pałacu. Ślicznie i tłoczno, ale dla nas była osobna sala (skąd oni wiedzieli, żeśmy skazani na odosobnienie?). Śliczne młode dziewczyny obsypały nas naleśnikami. A każdy rodzaj wspaniały: i te z kurkami, i te z kurczakiem, i te z meksykańskim farszem, i te owocowe w czekoladzie. Słowem – wszystkie. A jak kto chciał (a Pyra chciała, lecz rady nie dała; moja babcia Eufrozyna mawiała w takim przypadku: Popie oczy, wilcze gardło. Co zobaczy to by żarło!), to mógł zamówić warkocze z wieprzowych polędwiczek, albo bezmięsne ruskie pierogi. I wszystko zasługiwało na pięć gwiazdek w rankingu „Polityki”.

O tym, co działo się pomiędzy wizytami w pałacach i knajpach, inni już napisali tyle, że mój donos jest niepotrzebny. Jeszcze by mi potem oficer prowadzący zarzucił, że mataczę. Skwituję tylko, że sery przywiezione przez sfrancuziałego Sławka były pyszne, wędliny korsykańskie takoż. Ile wina wylano z butelek – nie powiem, bo to karalne potrójnie. Ale akurat taka liczba wypadała na każdą głowę blogową. I ona wcale w dodatku nie bolała.

Prezentów było huk (to korupcja) i starczyło dla każdego. A nawet i dla każdej. A ja, prosząc o łagodny wymiar kary, przyznaję się, żem dostał (dzięki Sławku, to dar wspaniały) książkę Edwarda Pomiana-Pożerskiego „Bien Manger pour Bien Vivre”, długi pieprz z Madagaskaru, kwiat muszkatołowy, suszoną limonkę i sól morską grabioną grabiami. Ale dostałem również (dzięki Panie Lulku) „Das grose Kochbuch Sacher” oraz litewskie przepisy od młodych Pyrzątek. A była jeszcze marmolada z białego wina (była, bo już nima), piwo trapistów, przemytniczy łup sprzed lat, czyli montepulciano i dwie flaszki uhundlera. Oczekuję więc wysokiego wyroku, bo to przekupstwo większe niż te zarzucane pewnemu lekarzowi.

00Zjazd_w_Korniku.JPG

fot.: Na schodach w Kórniku (od lewej): Sławek, Jerzor z Kingston, Alicja – też Kingston, Ewa z Przytoka, Pan Lulek zatyka nos, niżej – ja w brązach, Austriacy Wojtek i prawdziwy Krul, Barbara Ad.

Na koniec (i to półgębkiem) wspomnę, że sitwa ta nadjeziorna ustaliła wstępnie termin kolejnego spotkania na wrzesień 2008. Miejsce podam szyfrem, i to kiedy indziej. A teraz oczekuję na wyrok.

Gospodarz Samozwaniec