Krótkie

Krótkie, miłe, a nawet wesołe wiadomości ze szczyptą zgryźliwości ale do wybaczenia i odrobiną samochwalstwa, które jest mi wrodzone

Zacznę od sprawy najsympatyczniejszej. Heleno jeśli ja pamiętam to reszta Przyjaciół z Blogu na pewno też. Życzę więc Tobie (a prawdę mówiąc także nam wszystkim) byś była razem z nami w takiej formie przez kolejne długie lata. Starzy Gruzini w takim momencie mówią dzierżąc w ręku róg pełen wina: Droga Jubilatko chcielibyśmy widzieć Cię w dębowej trumnie, która sporządzona będzie z tysiącletniego drzewa, które nazajutrz po wytrzeźwieniu, tu w ogrodzie, zasadzimy! I to jest toast właściwy. A myślę, że święto swe spędzasz w najmilszym Towarzystwie (pozdrowienia dla Renaty), a co wypijesz to opiszesz!

Aby utrzymać się w temacie ucztowania parę słów o Aperitifie. A dlatego z dużej litery, że to nazwa imprezy, którą cyklicznie organizuje w Polsce (a pewnie i w świecie) Sopexa. A to firma dbająca o propagowanie francuskiej kultury kulinarnej, francuskiego jedzenia i – co oczywiste – francuskich win. Wkrótce będą kolejne spotkania warszawskich smakoszy, w którymś ze znanych stołecznych lokali zorganizowane właśnie przez Sopexę. Tymczasem ja już swój aperitif miałem na wsi. W jedną z sobót dotarł do mnie kosz pełen wiktuałów. Były maciupeńkie (nie większe niż 1,5 cm długości) suche wieprzowe kiełbaski, parę krążków sera (camembert Le Rustique, chevre Chavignol), butelka wina z Doliny Rodanu czyli to co prawdziwy Francuz zabiera ze sobą na wiejski piknik.

Nie muszę Was zapewniać, że wszystko było pyszne. Prawdę mówiąc z własnych zapasów dołożyłem jeszcze andouillette (sprawdźcie co to za smakołyk – warto to mieć w zamrażalniku) i sobotni wieczór był wspaniały czyli Francja elegancja jak mawia znawca tej kuchni a mój sąsiad wiejski aktor Włodzio Press.

A teraz nieco dziegciu do blogowej beczułki miodu. Przejrzałem i czytam, acz z przerwami spowodowanymi parkosyzmami złości, książkę Jaimiego Olivera „Moje obiady”. Lubię i niezwykle cenię tego młodego angielskiego kucharza. Głównie za odwagę i upór w walce o obiady dla młodych Brytyjczyków podawane im w szkolnych stołówkach. Pisała o tej sprawie jakiś czas temu, też z pełnym uwielbieniem, na naszym blogu Helena. Podzielam opinię Jubilatki w całej pełni. Tym mocniej wścieka mnie dezynwoltura tłumaczek i wydawcy. Ta wspaniale zilustrowana książka, z olbrzymią liczbą fantastycznych przepisów pełna jest translatorskich niedoróbek. No bo jak można napisać, że funt (miara wagi) to 2 kilogramy?

Droga Heleno użyj tu swojego autorytetu i palnij coś na ten temat. A takich sypek jest więcej. Na dodatek stylistyka uniemożliwiająca zrozumienie wielu myśli autora. A także to, że tłumaczki najwyraźniej nigdy nie stały przy kuchni. Widać to w wielu zdaniach dotyczących technik i technologii gotowania. Nie twierdzę, że książka jest bezużyteczna. Jeśli czytelnik umie powstrzymać nerwy na wodzy, to może mieć z tego wielkiego i grubego tomu wiele pożytku. Na szczęście przepisy są bardzo fajne. Gdy dokończę lekturę napiszę o „Moich obiadach” ponownie. Już bez złośliwości, a z sympatią (oczywiście tylko do autora)!

Teraz parę słów o przygotowaniach do nadchodzącego przyjęcia w moim wiejskim ogrodzie. Dwa wielkie torty morelowe (z kwaśnych konfitur własnej produkcji) są już gotowe. Robi je Basia zawsze wcześniej, bo najsmaczniejsze są gdy postoją ze trzy doby w chłodnym miejscu. Dziś zamarynowałem 8 kg piersi gęsich. W soli, czosnku, majeranku. Postoją dobę i upiekę je z dodatkiem suszonych śliwek. Zamarynowana jest też olbrzymia polędwica wołowa (ze trzy kg) w soku wyciśniętym z cytryn i w pieprzu. Też będzie upieczona wcześniej, bo spełni rolę zimnej przekąski. Od wczoraj leży w lodówce silnie zwinięty w rulon olbrzymi łosoś (podzielony na dwa wielkie płaty i pozbawiony ości) grubo posypany (od strony mięsa) mieszanką cukru, soli morskiej i świeżo posiekanego koperku. Płaty ryby zawinięte są ściśle w folię aluminiową i tak dotrwają do soboty. Wtedy oczyszczę je z solno-cukrowo-koperkowej marynaty i ułożę na półmisku. Każdy sam będzie sobie odkrawał dowolne porcje smakołyku rodem z Norwegii.

Prosciuto San Daniele ułoży na półmisku rzeźnik czyli posiadacz maszyny do krojenia wędlin na płatki przezroczyste jak bibułka. Sałaty czyli rukole i szpinak liściasty z truskawkami i jajami na twardo zrobimy na miejscu tj. na wsi. Będą też śledzie na trzy sposoby, cielęcina faszerowana, zimne nóżki, sery i owoce.

Oczywiście wina, czysta, whisky (Lagavulin pachnący szkockim torfem) i armaniak. Oj zapomniałem o mojej ulubionej grappie.

Ale to nie wszystko. Resztę robi Basia w tajemnicy przede mną. Bo cały czas boi się, że zabraknie jadła dla trzydziestki najbliższych przyjaciół.

I na koniec zaproszenie: w niedzielę 20 maja o godz. 15 będziemy siedzieć przez 120 minut na Międzynarodowych Targach Książki w warszawskim PKiN w stoisku Wydawnictwa Nowy Świat (nr 424 w sekcji D) czekając na Czytelników! Zapraszamy!