Na wygnaniu, na dalekiej północy

Ale nie martwcie się o nas. Udało się nam wrócić. I tylko dzięki temu mogę napisać sprawozdanie z podróży. A wszystko zaczęło się tak…

Nasza córka Agata ( z wykształcenia biolog, z zawodu wydawca, tłumaczka i autorka książek dla dzieci) ma wielką pasję (po Basi) – to śpiew. Na szczęście ma też piękny sopran dramatyczny, doskonały słuch i – jak twierdzą znawcy – talent . Śpiewa więc od kilku lat w chórze pieśni renesansowych. Zespół liczy 16 osób ( w tym zawodowi dyrygenci) reprezentujących różne zawody i wspólną miłość do muzyki. Śpiewają na różnych festiwalach, koncertują w różnych salach kościelnych, w ośrodkach kulturalnych itp., itd. No i stale ćwiczą. Raz do roku, właśnie na wiosnę, Agata zaprasza ich wszystkich na piątek, sobotę i niedzielę do nas na wieś. A żeby pomieścić tyle osób ( w tym niektóre z małolatami) trzeba dużo miejsca. Agaty dom wprawdzie jest obszerny ale i tak za mały. A że nasze oba domy stoją w odległości 40 kroków i w tym samym ogrodzonym lesie, to… i dalej już rozumiecie. Zostaliśmy wykwaterowani.
Długo myśleliśmy gdzie tu się przytulić w ten majowy weekend i nagle wpadliśmy na genialny pomysł. Od pewnego czasu wśród naszych znajomych zapanował moda na upiększające i relaksujące wyjazdy do hoteli SPA (sanitas per aqua). Postanowiliśmy więc zobaczyć co się za tym kryje. Liczyliśmy też i na to, że może wrócimy młodsi o parę lat, a niewątpliwie zrelaksowani i wypiękniali.

Spośród setek hoteli SPA w Polsce wybraliśmy jeden z najsłynniejszych: Dr Ireny Eris Wzgórza Dylewskie. Strona internetowa kusiła pięknym krajobrazem, a informacje zapowiadały niezwykłe zabiegi, które winny nas zamienić w miss i mistera uniwersum.
Droga nie była męcząca, bo Wzgórza Dylewskie leżą około 200 km od Warszawy. Wprawdzie trafiliśmy na straszną ulewę i walące się drzewa ale jakoś udało się dotrzeć w piątek na miejsce. I hotel i cała okolica była jeszcze piękniejsza niż w prospekcie internetowym. Wzgórza porośnięte mieszanym lasem, jeziorka niewielkie ale urocze. Wszystko zapowiadało fajny pobyt. I sprawdziło się. A na dodatek okazało się, że szef tutejszej kuchni jest wyjątkowym mistrzem. Karmi wspaniale nie powodując otyłości gości.

Ale najpierw (bo oczywiście najważniejsza będzie opowieść o stole) kilka zdań o okolicy. Wzgórza Dylewskie i pobliska ziemia chełmińsko-dobrzyńska to wyjątkowa okolica. Pełno tu parków krajobrazowych, mnóstwo zwierzyny, wsie i miasteczka o niesłychanej urodzie. Wystarczy wspomnieć Lubawę i jej wielki, stary kościół gotycki z posągiem Matki Boskiej Lipskiej. Oczywiście, że byliśmy tam. Nie zachwycamy się tylko kościołami południowych Włoch zapominając o Polsce. (Nawiasem mówiąc ta ciekawość do ojczystej architektury została nagrodzona. W małym sklepiku obok kościoła wypatrzyliśmy olbrzymi biały półmisek fajansowy brakujący nam do kompletu. A kosztował tylko 55 złotych. Już stoi w pensjonarce z porcelaną.)

Jeśli zaś idzie o urodę to przyznać muszę, że Barbara wygląda świetnie. Zrelaksowana, z piękną cerą, wydelikaconymi dłońmi, wymasowanymi nogami, nasycona kremami od wszelkich dolegliwości skóry – jednym słowem Wenus. O sobie skromnie przemilczę, choć dodam, że oprócz owych masaży i maseczek zaaplikowano mi jeszcze hydromasaż i bicze wodne. (Te ostatnie w ramach tortur, bo jeden strumień pod wielkim ciśnieniem był gorący a drugi dla odmiany lodowaty. A dziewczyna biczująca mnie nie znała litości.) Wspólnie jeszcze korzystaliśmy z jacuzzi i wspaniałego basenu.

A teraz zapraszam do stołu. Wzgórza mają kilka restauracji. My korzystaliśmy z głównej czyli Oranżerii. Szwedzki stół umożliwiał układanie menu według własnego gustu. Na śniadania po wypiciu świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego zjadaliśmy po dwie małe bułeczki z ziarenkami słonecznika i czegoś tam jeszcze, frankfurterkę, białe sery – w tym zwłaszcza przepyszne kozie, rzepę, pomidora, rzodkiew i dwie spore garście kiełków. Do tego kawa.

Na lunch do wyboru zielsk, sałat z np. pięknymi ośmiorniczkami, oliwek, marynat – w tym cudne małe patisony i na gorąco kilka propozycji: ryby (np. sola czy dorsz), mięsa (vitello tonato czyli cielęcina w sosie z tuńczyka i kaparów) lub pasty (czyli spaghetti lub farfalle z czosnkiem i sosem pomidorowym) lub – to mistrzowska specjalność szefa kuchni – gołąbki z kapusty z dorszem.

A na kolację można było korzystać ponownie ze szwedzkiego stołu lub zamówić coś z karty. Wypatrzyliśmy sandacza pieczonego z borowikami oraz pstrąga w ziołach. I to był strzał w dziesiątkę. Takiego sandacza nie jedliśmy nigdzie i nigdy. A pstrąg pozbawiony wszelkich ości i zwinięty w rulonik wypełniony rozmarynem, bazylia i tymiankiem wejdzie do naszego stałego repertuaru – taki był pyszny.

A i deser był wcale, wcale: cytrynowy sorbet otoczony suszonymi śliwkami w winie to wspaniały pomysł.

Warto więc było dać się wysiedlić i ponieść niemałe koszty. Zyskaliśmy na urodzie, sile psychicznej, poznaliśmy nieznany nam dotąd kawałek pięknej Polski i wzbogaciliśmy repertuar kulinarny o kilka mistrzowskich dań.