Narcyz zimna się nie boi

Do każdej podróży jesteśmy dobrze przygotowani. Czasem taka zarozumiałość jest przyczyną zguby. Niejeden wędrowiec zamarzł na szlaku nie zabierając dodatkowego okrycia. Tym razem dotknęło to nas. Choć na szczęście przeżyliśmy. Ale za jaką cenę?

Wiedząc, że wiosna na Wyspach zaczyna się znacznie wcześniej niż u nas i obejrzawszy zdjęcia z londyńskich parków pokrytych kwieciem żółtych narcyzów, hiacyntów fioletowych i białych a nawet magnolii uginających się pod obfitymi pękami różowych kwiatów zabraliśmy ze sobą lekkie kurtki, wiosenne koszulki, dżinsy i cienkie spodnie.

Przejście z samolotu na peron pociągu wiozącego pasażerów z Heathrow na Victoria Station ostrzegło nas, że coś jest nie tak. Ale pod ziemią było ciepło. Jak to w piekle. Wynurzenie się na powierzchnię było bolesne. Najbliższy termometr przyspieszył nasz marsz do hotelu przy Leinster Squer ( w pobliżu Hyde Parku) wskazywał bowiem 3 stopnie powyżej zera, wiał przenikliwy wiatr a w końcu sypnęło gradem. Cholera by wzięła taką wczesną wiosnę.

Po ulokowaniu się w maciupeńkim ale wygodnym pokoju z łazienką ruszyliśmy spiesznie do miasta, by się ubrać. Tak jak Helena (pozdrowienia serdeczne od Adama Sz., który po przerwie wrócił do redakcji) uważamy, że trzeba kupować rzeczy w najwyższym gatunku, bo są ładniejsze, trwalsze i po prostu lepsze. W dobrym sklepie z kaszmirem kupiliśmy wspaniałe swetry tak ciepłe (a delikatne, że można by bez cierpienia nosić je na gołe ciało), że nawet grad nie był już nam straszny. Ceny nie wymienię, aby nie denerwować przyjaciół, którzy na pewno by woleli bym za te pieniądze przywiózł whisky.

Prawdę mówiąc i Londyn, i Edynburg to nie są tanie miasta. Zwłaszcza dla tych, którzy konta bankowe mają w Warszawie. Aby tu dobrze żyć trzeba także tu zarabiać. Wówczas relacje cen łagodnieją. Ale nie ma co narzekać. Trzeba ruszać do pracy czyli do knajp. I to typowo angielskich. Bo przecież nie przyjechaliśmy tu aby jeść u Chińczyków, Włochów, Tajów czy Hindusów. Mieliśmy dobrze poznać miejscową kuchnię (nawiasem mówiąc była ona mi dobrze znana z poprzednich wypraw ale nie chciałem zrażać Barbary więc milczałem jak najdłużej.).

kingsw17bargv.jpg

Pierwsza kolacja miała miejsce w pobliżu hotelu w pubie Kings Head przy Moscow Road (Bayswater). Dumny napis na karcie menu: A Great British Tradition wyraźnie ostrzegał co nas czeka. A my nic, siadamy i zamawiamy. Soup of the Day ( za funtów 3,45 ) czyli zupa z baraniej karkówki. I nie było to jagnię tylko stary tryk. Zarówno ostry zapach jak i twardość mięsa świadczyły, że baran zbliżał się wiekiem do emerytury. Na drugie wzięliśmy 8oz Rump Steak ( 8,65 funtów). Jak wyczytałem w karcie mięso marynowało się 28 dni a podano je z frytkami, grillowanymi pomidorami i groszkiem zielonym. Z tego wszystkiego jadalny był groszek. Grubego, pięknie wyglądającego, krwistego plastra wołowiny nie zjadłby zapewne i mój (nie żyjący już od dawna) sznaucer olbrzym Lolek. Połamałby na ty ścierwie zęby. Moje ostały się. Basia wybrała lepiej, bo przypomniał się jej Dublin sprzed dwóch lat i wspaniałe ryby z frytkami. Fish and Chips (6,95 funtów) z pojemniczkiem sosu tatarskiego i nieśmiertelnym zielonym groszkiem był do strawienia. I tyle. Żadnego smaku, aromatu, radości jedzenia dorsza. Po prostu łatwe w spożyciu, przesączone tłuszczem rybie cielsko. Deseru już nie ryzykowaliśmy. Ale nie ma co narzekać – piwo było doskonałe. Ale to był irlandzki guiness.

Nie chcę Was skazywać na męki nudnych powtarzających się opisów. Przez cztery dni pełne wędrówek od pubu do pubu nie trafiliśmy na nic co by nam zasmakowało.

Znacznie lepiej wypadło zwiedzanie Tower, a potem Tate Gallery. Wystawa obrazów Williama Hogartha warta była kilku godzin wędrowania od ściany do ściany, wracania w to samo miejsce, oddalania się i oglądania za siebie. W Tate (w innych muzeach też) są wygodne siedziska dla zmęczonych miłośników sztuki. Korzystaliśmy z nich siadając na wprost jakiegoś fascynującego obrazu i kontemplowaliśmy go w milczeniu. Najbardziej do nas przemówiły dwie sale (spośród 10) – Crime and Punishment (wstrząsające litografie z więzienia i zaułków Londynu) oraz Pictures of Urbanity. Tu wręcz wyskakujący z ram portret handlarki krewetek. Jej uśmiechnięta twarz zupełnie nie pasowała do ponurych facjat pozostałych modeli.

Ostatniego dnia pobytu w Londynie wybraliśmy się do tzw. polskiej dzielnicy czyli na Ealing. Tam przy Northfield Avenue mieszczą się polskie delikatesy Bronka Korwin-Kamieńskiego. Tak Bronek jaki i jego sklep godne są filmu. Niewielki, okrąglutki, rozgestykulowany i elokwentny właściciel prezentuje swój sklep, opowiada o kucharskiej przeszłości, stałych audycjach (po angielsku) w radio i planach na przyszłość. Oprócz doskonałych towarów spożywczych z polski i ze świata sprzedaje prasę ( w tym oczywiście i Politykę), a wkrótce będzie oferował też nasze książki kulinarne. Doprowadziliśmy bowiem bez przemocy do nawiązania kontaktu z Nowym Światem czyli naszym wydawcą. I ta wizyta zrekompensowała nam klęskę poniesioną przy angielskim stole. Na szczęście bycie stołownikiem angielskich knajp nie jest obowiązkowe!