Wiosna w grudniu, zamieszanie na stole

Za oknem 11 stopni powyżej zera, Grzyby nie w słoiku a w lesie. Na wierzbach pojawiły się bazie. Wszystko stanęło na głowie. Odbija to się także i na naszym stole.

Druga tura gości barburkowych została potraktowana wiosennie. Zaczęliśmy wprawdzie od orzechowego chleba z liguryjską oliwą (chleb był świeżo upieczony, a nie przechowywany od zeszłego tygodnia), ale potem była sałata absolutnie majowa. Liście szpinaku umyte i osączone z wody przybrane pokrojonymi w ćwiartki truskawkami i podzielonymi na ósemki jajami na twardo oraz polane winegretem wprawiły zgromadzonych przy stole w zdumienie. Nikt z nich szpinaku w takiej postaci jeszcze nie jadł. Łatwo więc było gości wprawić w zachwyt. I to łatwym sposobem. Szpinak włoski, który pojawił się na bazarkach warszawskich i w sklepach z warzywami charakteryzuje się małymi listkami i brakiem twardych łodyżek. Nie wymaga więc czyszczenia i odcinania. Wystarczy wypłukać i odcedzić wodę.

Kolejnym daniem była ryba faszerowana w galarecie czyli stary żydowski przepis gefilte fisch. Tym razem był to dorsz, który potwierdził naszą opinię, że to wielkiej zacności ryba.

Kaczka faszerowana – to już sporo pracy. Najpierw zegarmistrzowska robota czyli zdjęcie skóry wymaga dużej ostrożności, by jej nie podziurawić. Najlepiej przeciąć skórę na grzbiecie i zdejmować jak rękawiczkę. Potem mięso zdjęte z kości trzeba podsmażyć na oliwie i zmielić z tartą bułką, czosnkiem, surową drobiową wątróbką, solą, pieprzem, majerankiem oraz surowym żółtkiem i pianą ubitą z białka. Tą masą napełniamy skórę i do piekarnika. Po upieczeniu i wystudzeniu kaczuszkę kroimy w plastry. Jest doskonała.

Danie główne to udziec jagnięcy duszony w śmietanie. Proces marynowania w occie z ziarnami pieprzu, ziela angielskiego, liśćmi bobkowymi i CUKREM trwał trzy doby. Po tym czasie i po oczyszczeniu z marynaty udziec (z kością) szpikuję kilkoma ząbkami czosnku i kawałkami słoniny. Potem solę, a następnie obsmażam na maśle ze wszystkich stron (można nie bać się nawet lekkiego przypalenia). I w nowej wielkiej brytfannie duszę na kuchence. Duszenie trwa kilka godzin. Ten ponad trzykilowy udziec spędził na ogniu niemal cztery godziny. Co jakiś czas dolewałem odrobinę wody a na kwadrans przed końcem wlałem pół litra śmietany z łyżką mąki. Gdy śmietana zaczęła bulgotać proces był zakończony.

jagniecina.jpg 

Udziec pokrojony na wielkiej desce w plastry wrócił jeszcze na moment do brytfanny, śmietana bulgnęła ponownie i… na półmisek. Z buraczkami i łazankami był przepyszny. Ten smak wspomagało argentyńskie wino Malbec Tupungato i włoskie Sangiovese Primitivo. Tanie a pyszne. Bo przecież 21 złotych za butelkę tego nektaru to niedrogo.

Na deser tort orzechowy i sery z winogronami.

No ale to były imieniny mojej żony!

A teraz dwa słowa o Krajowych Targach Książki, które odbywały się w miniony weekend w Pałacu Kultury i Nauki. Nasz dyżur, czyli spotkanie z czytelnikami wyznaczono w niedzielne południe w stoisku Ars Polony – organizatora Targów. Na dworze ponuro i dżdżysto. A tu parking pod PKiN-em zamknięty. Stoi ochrona i nie wpuszcza. – Tylko dla uczestników festynu Coca-Coli – stwierdza autorytatywnie umundurowany młodzian i przed nosem zamyka nam szlaban a z jezdni wypuszcza straszliwe kolce, które mają mnie powstrzymać przed sforsowaniem bariery.

No i musieliśmy na piechotę obiec kolubrynę Pałacu by wściekli i mokrzy dotelepać się do głównego wejścia. A tam dość pusto. Snują się pojedynczy ludzie, których licho podkusiło by wyjść z domu w taką pogodę. Część ewentualnych czytelników widząc zamknięty parking zawracała i jechała gdzie indziej. Docierali na miejsce tylko zatwardziali piechurzy albo zdeterminowani miłośnicy słowa drukowanego.

Ale w końcu nie było tak źle. W momencie zajmowania miejsca przy stoliku pełnym naszych książek podszedł pierwszy chętny z egzemplarzem „Wielkiej księgi drinków i koktajli”. To był dobry omen. Podpisaliśmy całkiem sporą biblioteczkę.

ksiazki.jpg

Z książek Basi największym wzięciem cieszyła się „W kuchni babci i wnuczki”, która jest jej ulubioną książką. I to z paru powodów. A najważniejszy to ten, że napisała ją wespół z nieżyjącą już przyjaciółką, doktorem historii, Beatą Mellerową. Dzięki wydaniu książki Beata znów żyje na rynku księgarskim i w kuchniach wielu tysięcy młodszych i starszych miłośników dobrego jedzenia.

Ja zaś podpisywałem głównie „Męskie gotowanie” i ostatnio wydaną „Krwawą historię smaku”.

Mamy nadzieję, że książki te trafią pod choinkę w wielu domach. I nie będą stały bezczynnie na półkach biblioteczek, ale znajdą stałe miejsce w kuchni.

Smacznego!