Odkrycie admirała
Horatio Nelson był synem ubogiego pastora i siostrzeńcem wybitnego oficera marynarki królewskiej Sucklinga. Ojca nie było stać na zapewnienie wszystkim synom i córkom właściwego wykształcenia. Zaś wuj zapewnił mu protekcję przy pierwszych krokach na pokładzie okrętów Jego Królewskiej Mości.
Ten niewysoki, dość chorowity blondynek, o mikrej sylwetce i szpetnej urodzie wydawał się najgorszym materiałem na oficera marynarki wojennej i kochanka. Wbrew temu co można było sądzić po jego posturze Nelson wzbił się na szczyty sławy w obu tych dziedzinach. Był niewątpliwie najwybitniejszym admirałem swej epoki i kochankiem, który mógł iść w zawody ze swym współczesnym – Casanovą.
Był nieustraszony. Pierwsze świadectwo niebywałej odwagi, wręcz brawury, dał w wieku 15 lat. Okręt na którym był shipmenem czyli kadetem utkwił w lodach i stał tam dłuższy czas. Pewnego ranka Nelson zniknął z pokładu i ujrzano go jak kilkaset metrów od burty mierzy z flinty do białego niedźwiedzia. Padł strzał a miś chwacko ruszył na strzelca. Ten nie uciekł tylko złapał strzelbę za lufę i zamierzył się na potwora. Na szczęście kapitan okrętu wydał w porę rozkaz wypalenia z działa. Huk armaty odstraszył niedźwiedzia. Nelson jeszcze w wiele lat później nie mógł wybaczyć swemu wybawcy. Tak chciał ustrzelić zwierzę, by futro dostarczyć ojcu.
W ten sam sposób zachowywał się podczas bitew morskich, gdy to nie zważając na liczbę wrogich okrętów rzucał się do ataku i…zwyciężał. Było to też przyczyną jego ran. Stracił prawe oko i prawe ramię. A mimo to jego sława powodowała, że nie tracił nic w oczach kobiet. Bardzo często na pokładzie jego okrętu goszczono admiralskie laleczki (doll), co często złościło bądź śmieszyło jego podwładnych uważających, że ukochany admirał nie powinien tego robić. Do ostatnich dni Nelsona kochała go też jedna z najatrakcyjniejszych kobiet Europy lady Emilia Hamilton. Ta początkowo prosta dziewczyna modelka znanych malarzy, utrzymanka kilku bogatych londyńskich notabli została w końcu utrzymanką a potem żoną sir Williama Hamiltona ambasadora w Królestwie Neapolu, wybitnego kolekcjonera starożytności. Nelson został kochankiem jego żony chyba za wiedzą starzejącego się i wyrozumiałego ambasadora. Kochał ją też do śmierci, która doścignęła go w zwycięskiej bitwie pod Trafalgarem, gdzie rozgromił połączone floty – hiszpańską i francuską.
Ten wielki żeglarz umiał korzystać z życia. Wprawdzie nigdy nie pił nadmiernie, ale za to lubił dobrze i dużo zjeść. O jego smakoszostwie świadczą dobrze zrazy nazwane jego imieniem.
Komentarze
Panie Piotrze
W ramach remanetów z tygodnia chciałbym wrócić do Pańskiego felietonu o jadłospisie z dworca w Otwocku(1902).Przez kilka dni krążyła mi po głowie niepokojąco myśl,że z czymś pięknym kojarzy mi się tematyka kulinarno-kolejowa z przełomu XIX i XX wieku.W końcu błysnęło-scena miłosna w salonce z „Ziemi Obiecanej”Wajdy!Piękna scena Kaliny Jędrusik i Daniela Olbrychskiego w scenerii kolejowej secesji i jedzenia.Miłość i uczta-zmysłowa Kalina jedząca z apetytem palcami.Kobieta głodna życia i głodna miłości.Moim zdaniem to jedna z bardziej zmysłowych scen miłosnych w naszej w gruncie rzeczy pruderyjnej kinematografii.Przypominając koneserów jedzenia i miłości(Horatio Nelson) warto przypomnieć tę scenę.Szczególnie w czasach rewolucji moralnej narzucającej cierpiętnicze i surowe widzenie świata.
Pozdrawiam serdecznie
Skoro jestesmy przy filmach,dla mnie najpiekniejsza scena kulinarna,jest wspolna wieczerza zakochanego Kundla z Lady.!!
Czyz nie jest wspaniala,gdy psisko podsuwa Laydi co smakowitrze kaski i kradnie calusa pojadajac dlugie spaghetti.No i ten akompaniament kucharza Mario!! Prawdziwe cudo,prawda?
Pozdrawiam.Ana
A mnie się przypomniała – dzięki Waszym komentarzom – scena z Toma Jonesa gdy przyszli kochankowie siedzą w oberży i jedzą palcami kurczaka patrząc sobie w oczy. Widać w nich dzikie pożądanie. Tu tłuste paluchy, pękają kosteczki, wielkie kęsy znikają w ustach, atmosfera aż iskrzy tak jest naładowana seksem.
Kuchnia, stół i łóżko to są wspaniałe miejsca dla smakoszy życia!
No tak „Ziemia Obiecana” została potem , sena w pociągu, wykas(tr)owana.
Takie czasy Zbyszku-autocenzura i samoograniczenia.Popatrz na zdjęcia jedzących naszych przywódców.Tak się zachowują jakby jedzenie było czymś wstydliwym.Najczęściej są to rustykalne obiadki w ramach gospodarskich wizyt.Siedzą pokurczeni z łychami sztywno trzymanymi w dłoniach w otoczeniu przebierańców w strojach ludowych.A miny mają takie spięte jakby do aktu pozowali.Przypomina mi się film Bunuela”Widmo wolności”.Stary mistrz nakręcił przewrotną scenę w której przyjęcie odbywało się na sedesach,bo tylko wspolne wydalanie łączyło rozmawiających ze sobą ludzi.Natomiast jedzenie było czymś wstydliwym i goście wymykali się chyłkiem- jak za potrzebą-do zamykanego i dyskretnego pokoju,by coś przekąsić w samotności.Wstydzili się jeść po prostu.Zupełnie jak ci wiecznie ponurzy i spięci faceci z gospodarskich wizyt.
Pozdrawiam
Oj, oj coś widzę, że nasz pełen luzu i fantazji blog skręca w niebezpieczne rejony. A przecież jak twierdził Anthelme Brillat-Savarin smakosze są pogodni, mają zaokrąglone sylwetki, ładne podbródki i dobre charaktery. A ci, którzy zajmuja się polityką są zawistni, złośliwi i bez poczucia humoru. To oni – żali się stary Francuz – wymyślili obcisłe pludry.
A więc precz z obcisłymi portkami i zakazanymi tematami. Żółć może występować tylko w pęcherzykach żółciowych ryb i w dodatku musi natychmiast ostrożnie wycinana.
Nasze hasło ” MNIEJ ŻÓŁCI WIĘCEJ SŁODYCZY!”
Panie Piotrze
Biję się w piersi-zbłądziłem.Więcej o facetach w obcisłych pludrach nie napiszę.Tym bardziej,że gustuję w luźnych pludrach.
Miłego weekendu
Jak słodyczy to słodyczy. Jutro rano zrobie, mam taki plan, szarlotkę. Tylko, że ja lubię lekko kwaskowatą . Kwaskowata słodycz – jak to w życiu.
Ha,ha Zbyszku,ja juz upieklam biszkoptowa szarlotke.A zeby podniesc smak dodaje zawsze skorke pomaranczowa z syropu!!!
Pycha.Do ciasta jeszcze kawa i likier kawowy,no i mozna weekend zaczynac!!
Zycze udanego wypieku.
Pozdrawiam.Ana.
No to już zbyt dużo tej „kawowości”. Może lepiej mały kieliszek zimnej grappy albo – najlepiej – un calva.
Wszystkim smacznego wypoczynku w (może jeszcze nie ostatni) słoneczny jesienny weekend.
Panie Piotrze ma Pan Absolutna racje,ze tej kawowosci jest ,az nad to,ale niestety tylko taki likier jest akurat w domu.
Bedzie ,wiec albo kawa albo likier.
Milego wieczoru.Ana
Mmm… Szarlotka! – świetny pomysł na niedzielne ciasto. Jutro wsiadam w samochód, jadę na wieś, robię czystki w dziadkowym ogrodzie (złote renety) a po powrocie biorę się za ciasto. Już czuję zapach cynamonu…
Ana, proszę podaj przepis na biszkoptową szarlotkę ze skórką pomarańczową. Chętnie wypróbuję coś nowego, bo do tej pory robiłam szarlotke na kruchym cieście.
Smacznego weekendu.
Ewa
Witam Was:)
Filmy fabularne z „wątkami” kulinarnymi w tle bywają ciekawe, ale – jak to filmy – narzucają określoną wizję reżyserską (a to jedna z miliardów – jak nie więcej – osób na naszym globie) sytuacji w przypadku ADAPTACJI literatury. Dużo fajniej jest mieć do własnej dyspozycji takie narzędzia, żeby móc samemu takie wizje konstruować.
Celowo zbaczam w tym kierunku, ponieważ mam pytanie: najgenialniejsza wg Was książka z motywami okołokuchennymi? Ucztowanie, sposoby konsumowania, sposoby przyrządzania dań? Ale beletrystyka. 😉
Iwaszkiewiczowi zdarzały się świetne opisy, szczególnie w opowiastkach z włoskiego cyklu. Cały czas mam przed oczami namiętne pałaszowanie winogron. To było takie „mięsiste” literacko. Czytanie takich książek niektórym zastępuje jedzenie! 😉
Aaa. I Rabelais. Niby zbyt rubaszne, niby (wieeelki cudzysłów) wulgaryzacja jedzenia, ale często wracam do „Gargantui i Panragruela”. Bo takie książki też się je.
Pozdrawiam i polećcie coś smacznego do czytania!
(zapowiada się długi weekend, lepiej nie wychodzić z domu, iżby nie być zaatakowanym białymi różami, lepiej poczytać;)
Nawiązując do wątków kulinarnych w literaturze, dorzucę piękny opis z ukraińskiego dzieciństwa z początku XXwieku Zofii Krauzowej, w jej wspomnieniach „Rzeki mojego życia”, gdy opisywała scenę w której służąca wnosiła do domu zakupiony od sołdata żołnierski chleb – a zapach tego chleba czuć było w całym domu. Domownicy jedli go z masłem i solą, inni nakładali ogórek i smarowali miodem (na takie zestawienie chyba nigdy się nie odważę). Inna książka, która kojarzy mi się bardzo „kulinarnie” to „Wzgórze Błękitnego Snu” Igora Newerly’ego. Tam z kolei, w pamięć wrył mi się opis przyrządzania solanoczki rybnej. O solanoczce opowiadał tam Alosza, były milioner który został zesłany na Sybir. Tenże Alosza katował swych kolegów opisami wymyślnych dań jakie przyrządzał jego kucharz w lepszych czasach. Inna scena, w której główny bohater już po odbyciu zsyłki dostał prikaz osiedlenia daleko na wschodzie Rosji, zamawia uchę w restauracji dworcowej – i ten sposób wracamy jadłospisu z 1902 roku z Otwocka…
Ewo, dzięki. Nie czytałam żadnej z nich. To, co napisałaś, brzmi zachęcająco. Szczególnie ten chleb. Mama mi kiedyś opowiadała, jak z rodzeństwem, za młodu, dziadkowie (moi) delegowali ich na weekendy na wieś (gdzieś chyba na Podlasie) do pociotków. Atrakcją było zawsze gromadne pieczenie chleba przez wujenkę, która nigdy nie opuszczała swojej chaty, i miejskie dzieciaki. Oczywiście w piecu chlebowym. Miały parujący chleb, zimne mleko i inne proste z pozoru jedzonko, które po latach w opowieściach przerasta najwymyślniejsze potrawy z całego dorosłego życia. No i jeszcze kwas chlebowy. Mama nigdy nie wspomina smaku chleba. Tylko jego zapach nie z tej ziemi.
Ewo,chetnie podam przepis na moja szarlotke.Nie wiem jednak,czy w Polsce sa tzw.”samorosnace” maki specjalnie przeznaczone do pieczenia ciast.Zawieraja one juz srodki spulchniajace.?
Nalezy wziac:200g masla,200gcukru,szczypte soli,4jajka i 200 g w/w maki.
2 nieduze kwasne jablka.
Ja jeszcze dodaje skorke pomaranczowa.Ale starta skorka z cytryny tez moze byc.
Nalezy maslo utrzec z cukrem na puszysta mase.Dodac sol,a nastepnie po jednym jajku.Stale ucierajac,az sie wchlona.Na koniec dodawac stopniowo
przesiana make,oczywiscie stale mieszajac,az powstanie jednolita masa.
Jablka umyc,obrac i pokroic na cwiartki.Wybrzuszona czesc lekko ponacinac.Ciasto przelozyc do tortownicy(24cm),posypac np.skorka cytrynowa i poutykac jablkami,wybrzuszeniem do gory.
Piec w nagrzanym piekarniku 170 st.C ok 40 min.Sprawdzic patykiem,czy ciasto juz upieczone.Wyjac,ostudzic i posypac cukrem pudrem.
Zycze powodzenia i smacznego.Ana
Ps.Mysle,ze te samorosnaca make,mozna z powodzeniem zastapic dobra maka pszenna z dodatkiem 1-ej wiekszej lyzeczki do herbaty,proszku do pieczenia.Ale pewnosci nie mam!!
Do Any – dzięki serdeczne za przepis. Obiecuję przetestować.
Do Zielono mi – Igor Newerly był pisarzem bardziej popularnym w minionej epoce, natomiast Zofia Krauzowa to była kresowa dama, wywodząca się z kijowskiej inteligencji, która w ciągu swego długiego życia zwiedziła kawałek carskiej Rosji, a po I wojnie osiadła w Polsce. „Rzeki mojego życia” to jedyna książka jaką napisała. Tak czy siak, raz na kilka lat wracam do tych książek i delektuję się, również kulinarnie 😉
Ewo, kim byli – wiem (bo muszem, że tak powiem;), po prostu nie wpadły mi te książki do tej pory w ręce. Nadrobiiimy. 😉
O!!! Ewa, tez mam „Wzgorze blekitnego snu”! I tez pamietam te opowiesci o jedzeniu i nie tylko! Jezeli ta ksiazka Ci sie podobala, to bedzie Ci sie podobal „Krzyz poludnia” Jerzego Krzysztonia i „Wielblad na stepie”, o jedzeniu tam moze i malo, ale wspaniala proza i jakos tak mi sie kojarzy ze „Wzgorzem…” . Ostatnio wpadl mi w rece „Obled” Krzysztonia, ale to odradzam tym, ktorzy akurat sa w dolku.
Ewa, jeszcze cos – chleb zytni, ogorek kiszony i na to kapke miodu, odwaz sie. To nie jest do najedzenia sie, bo chyba duzo sie nie da zjesc, ale to jest dobre 🙂
O, jeszcze cos, a propos tego chleba zolnierskiego.
Wiecie, skad sie wzial „pumpernikel” ?
Pan Gospodarz pewnie wie, ale dajcie mi sie popisac i jakiekolwiek bledy zrobie, to odpusccie.
Otoz w czasie wojen Napoleonskich sie zdarzylo, ze koniuszy Napoleona mial karmic cesarska kobylke, a miala ona na imie Nicole. Wydarl sie wiec do pomocnikow, zeby mu podali „pain pour Nicole” (pumpernikel), na co jakis Niemiec (jeniec? nie pomne…) zapytal, co to jest i dowiedzial sie, ze to czarny chleb dla konia. Potem chyba tak sie stalo, ze podobny chleb cala armia jadla, w kazdym razie Niemcy ukuli ten termin, z tego co zapamietalam. Nawiasem mowiac, to jest doskonaly chlebek! W malych ilosciach, bo nie wyobrazam sobie jesc codziennie i do wszystkiego 🙂
Do Zielono mi – chapeau bas, zwracam honor 😉 Teraz mało kto kojarzy te nazwiska, zwłaszcza Krauzową.
Do Alicji – dzięki za lektury, na pewno dużo skorzystam.
Tak a propos ogóreczków kiszonych, nasunęła mi się na myśl scena ze „Znaczy Kapitana” Borchardta, w której bohater, zwożąc balast z afterpiku, zjadł pół beczki kwaszonych ogórków… – autentyk!
Zakończę współcześnie, Andrzejem Pilipiukiem i moim ulubionym opisem wytwarzania pigwóweczki w „Księżniczce”: na śliwowicy z dodatkiem kardamonu, odrobiny cynamonu, ćwierci laski wanilii i kilku kawałków litworu w cukrze”. Zresztą w innych książkach tego autora znajdziemy równie smaczne opisy staropolskich potraw.
Pytanie do Gospodarza: jak zdobyć bądź zrobić samemu ten litwor?
Droga Ewo,
litwor to arcydzięgiel – roślina lecznicza i stosowana w cukiernictwie. Rośnie także i w Polsce w Sudetach. Ogonki listków smazone w cukrze stosowane sa jako ozdoba tortów, a korzonki i kłącza właśnie jako dodatek aromatyczny do likierów i wódek. Napar z arcydzięgla doskonale poprawia funkcjonowanie układu trawiennego. Ale dla nas to przecież odległa pieśń przyszłości. Będziemy te napary i ziółka pili na starość. teraz smażony w cukrze stosujmy do tortów i nalewek.
Arcydzięgiel w lukrze zwany jest też jako anżelika. To zapewne ułatwi Ci zakupy. Cyba, że sama pwodowana ambicją usmażysz litwor w cukrze. Życze suksesów.
Panie Piotrze,
dziękuję za informacje o litworze, tak podejrzewałam że ma coś wspólnego z arcydzięglem, natomiast nie kojarzyłam go z anżeliką. Informacje te są dla mnie istotne, gdyż w tym roku zamierzam się zmierzyć z pigwówką z wykorzystaniem przypraw podanych przez wyżej wspomnianego Pilipiuka. Do tej pory wytwarzałam ten trunek z użyciem goździków, korzenia imbiru i kory cynamonu. Czas na zmiany. Tyle w kwestii ambicji ;-).
Próbowałem ostatnio pigwówkę zrobioną przez sasiadów zza płotu. Włodek Press (aktor) i Renia (kostiumolog) robią różne pyszności. Ich pigwówka słodzona miodem a nie cukrem, ma nie tylko (po roku) pyszny smak ale i piękny kolor. A ich pigwa choć się płoży nisko, to owocuje bogato. Tajemnic nastawiania nie poznałem. Ale tez wolę to sączyć niż produkować.
Dziś na kolacjo-obiad zrobiłem kotleciki baranie z kostką w rozmarynie (rósł u mnie w ogrodzie w donicy) na oliwie z octem balsamicznym i odrobiną soli, a do popicia zinfandel z Kaliforni. Przełamałem swoją niechęć do win zza oceanu i…nie żałuję. To było pyszne…
Pozwolił też ten posiłek na wymyślenie nowych rubryk w naszej witrynie kulinarnej. Za chwilę (czyli jeszcze w tym miesiącu) będziecie mogli skorzystać z nowych rubryk w witrynie www. adamczewscy.pl
A teraz, nie zaglądając do informacji telewizyjnych i ograniczając się do lektury, szykuję się do snu.
Jutro znów idę do pracy. Niedziela to dla mnie (co druga,co druga na szczęście) dzień roboczy. Dzięki temu w środy możecie coś poczytać w „Polityce”.
Najlepszy na swiecie chleb piekla Pani Domaradzka z Topoli na Dolnym Slasku, piekla tak, jak opisuje „zielono mi”, w prawdziwym piecu chlebowym. Wlasciwie to bylo przedsiewziecie razem z siostra, mieszkajaca ze swoja rodzina po drugiej stronie sieni sporego domu. Robily to zawsze w czwartki, raz na tydzien, a dla mnie byl to ulubiony dzien tygodnia, bo wstepowalam tam codziennie po szkole po pare litrow mleka. Pani Domaradzka krajala mi pajde upieczonego z rana bochna, smarowala maslem albo gesta smietana (chleb ze smietana i cukrem!), a ja sie zazeralam. I do dzisiejszego dnia nie zapomne ani tego smaku, ani zapachu!
Pani Domaradzka piekla tez wspaniale paczki z konfitura wlasnej roboty z rozy oraz robila pyszne kluski gotowane na parze (tak zwane „parki”, drozdzowe ciasto), polewane zazwyczaj jakims slodkim czyms, na przyklad sokiem malinowym. Pani Domaradzka jest osoba dobrze po 80-tce obecnie, ale ile razy ja odwiedze, tyle razy zawsze cos pysznego podsunie. Pieca chlebowego niestety, juz od dawna nie ma 🙁
A „parki” mam obiecane przy okazji nastepnej wizyty, tylko mam odpowiednio wczesnie dac znac!
Ha… to Grigorij pigwowke robi? Zazdroszcze sasiedztwa! Ja wlasnie znajomemu z Belgii podawalam niedawno przepis na wino, bo nie wiedzial, co z pigwami poza dzemem mozna zrobic, przepis znalazlam gdzies w nieszarej sieci, oczywiscie polski. Wracajac do Grigorija, podobno wszystkie smarkule kochaly sie w Janku, ale dla mnie to tylko Grigorij sie liczyl, kompletnie nie rozumialam Lidki!
Acha, i odpuszczam indykowi na ten Thanksgiving, ide na „proszonego”. Ale przepis na czekoladowego trzymam, bo moze popisze sie na swieta 🙂
A jesien u mnie tuz przed poludniem dzisiaj i owszem, bardzo sloneczna i ciepla :
http://alicja.dyns.cx/news/07.10.2006/images.html
Czego i Wam wszystkim zycze!
Panie Piotrze,
cały pański post to miód na moje serce ;-). Po pierwsze, zaryzykował Pan i zagustował w moim ulubionym gatunku wina. A przecież Zinfandel dający wina mocne o bardzo wyrazistym smaku, nie każdemu musi smakować.
Po drugie, to sąsiedztwo… eh, przypominają mi się szkolne czasy…
No i temat-rzeka: pigwówka. W moim domu ten trunek robimy zarówno na cukrze jak i na miodzie. Mój ojciec, po przejściu na emeryturę nie chciał osiąść na przysłowiowych laurach więc zajął się hobbystycznie pszczelarstwem – chwała mu za to. Dzięki niemu mamy odłożony spory zapasik miodu akacjowego. Wracając do nalewki, pigwówka na miodzie jest smaczniejsza, ale niestety w produkcji mniej opłacalna. Za to te owoce wymoczone w alkoholu i miodzie – rewelacyjny smak. Można ich użyć jako bakalii do ciasta, można też przegryzać solo (wówczas nie należy planować podróży samochodem – promile dają popalić;-)). Nie zgodzę się tylko z jedną rzeczą jaką Pan napisał: wcale nie jest lepiej sączyć niż produkować. Najlepiej jest sączyć mając pełną świadomość tego co się sączy, satysfakcję i dumę z dobrze wykonanej pracy. To jest to, co odczuwa pan Włodzimierz Press gdy pod niebiosa wychwala Pan smak jego pigwówki. Ja to też lubię i tego też Panu życzę.
Pani Ewo,
był czas, ze też zajmowałem się pszczołami. A było to 25 lat temu. Zrezygnowałem z dziennikarstwa (takie to były czasy) i szukałem nowego zawodu. Skończyłem szkołę pszczelarską (mam dyplom rolnika-pszczelarza) i kupiłem na początek 6 uli. Po trzech latach okazało się, że robie najdroższy miód w świecie. A kit i mleczko też nie dają utrzymania. Zostałem więc na krótko inspicjentem w teatrze, a po odwołaniu tego stanu, który mnie zniechęcił do pracy w żurnalistyce, wróciłem do redakcji. A pszczoły podarowałem sąsiadowi. I tyle pasiecznictwa.
Wtedy też robiłem różne nalewki m.in. ratafię. Ale zniechęciłem się tym, że stale musiałem próbować. A czasem człek musi byc trzeźwy.
Wolę więc pić nalewki Włodka i innych przyjaciół, a im w podzięce gotować.