Warszawski Falstaff

Dobierając sobie przyjaciół, zawsze zwracałem uwagę na to, co kandydat mówił przy pierwszym spotkaniu za stołem. Jeśli usłyszałem: – Mnie jest zupełnie wszystko jedno, co jem. Nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Takiego jegomościa skreślałem z listy bliskich znajomych. Wiedziałem, że to człek niekulturalny, nieobyty, na ogół tzw. śledziennik, czyli złośliwiec i właściwie osobnik zupełnie nieciekawy. Jeśli zaś widziałem i słyszałem, że nowopoznany wie co je, lubi też o smakołykach rozmawiać, to byłem pewny, że się zaprzyjaźnimy. I tak jest do dzisiaj.

Jest jednak parę osób, których nie udało mi się spotkać. Na ogół dlatego, że zakończyli życie jeszcze przed moim narodzeniem. Czołowe miejsce na tej liście zajmuje ten Pan:
To Niemiec spolonizowany do przesady – powiedział o kimś z warszawskiej socjety Franc Fiszer – legendarny gurmand, filozof, gawędziarz, metafizyk – słowem: nadwiślańskie wcielenie Falstaffa z przełomu XIX i XX wieku. Ten olbrzym – w przenośni i dosłownie – sam jednak także pochodził z niemieckiego rodu. Jego pradziad był bowiem carskim generałem, sprowadzonym do Petersburga gdzieś z nadreńskich okolic. Spensjonowany, osiadł w Priwislańskim Kraju.

Syn owego generała brał udział w powstaniu kościuszkowskim i zginął w 1812 roku, dosłużywszy się generalskich szlifów u boku Napoleona. Jego syn, ojciec  naszego bohatera, ożeniony z bogatą polską ziemianką, panną Glinczanką, był już stuprocentowym Polakiem. 

Franciszek wprawdzie studiował w Lipsku, ale nie czuł się Niemcem w żadnej mierze. Przerwał zresztą studia filozoficzne dość szybko. Wezwano go bowiem do rodzinnych Ław pod Ostrołęką w związku z chorobą i śmiercią ojca.

Młody dziedzic pięknego majątku nie wrócił na uniwersyteckie ławy. Owszem, kształcił się, ale tylko wiele czytając. Zwłaszcza filozofów i poetów. W tych dziedzinach nie miał sobie równych. Nikt nie mógł zwyciężyć go w kawiarnianych dysputach. Choć – jak sam mawiał – najchętniej spierał się o dzieła, których nie czytał.

W ciągu paru lat Fiszer przejadł i przepił ojcowskie Ławy. Szczodrą też ręką rozdawał pieniądze przyjaciołom, odbywał z nimi – a byli to zawsze najprzedniejsi polscy malarze, poeci, filozofowie – szalone eskapady do Paryża (które zazwyczaj kończyły się kilkutygodniowym pobytem w zajeździe pod Włocławkiem), fundował im stypendia i wyprawy naukowe. Gdy wyczerpała się gotówka – odetchnął. Teraz mógł zająć się metafizyką. Na pytanie naiwnych, co robią metafizycy – niezmiennie odpowiadał: Nic nie robią. – A co by było gdyby i inni tak postępowali? – Odpowiadał: – Wszyscy?! Od wszystkich nikt tak trudnej rzeczy nie wymaga.

Resztę życia Fiszer spędził u przyjaciół w kilku dworach w Ostrołęckiem i w warszawskich kawiarniach, gdzie był niekoronowanym królem smakoszy i intelektuałów. Jego anegdoty i bon moty przetrwały kilkadziesiąt lat i do dziś zadziwiają ostrością dowcipu, często zaskakującymi skojarzeniami i oryginalnością myśli. Najpyszniejsze fiszerowskie anegdoty dotyczą oczywiście stołu. Oto posadzono Franca na przyjęciu obok słynnego, ale dość nudnego profesora ichtiologii. Chcąc zaimponować sąsiadowi, uczony rzekł: – Zapewne mistrz nie wie do jakiej rodziny należą śledzie? – Owszem, wiem – odparł spokojnie Fiszer – śledzie należą do rodziny zakąsek.

Mawiał też, że lubi przy stole prostotę. „Weźcie np. taki kawior, czy może być coś prostszego, a jakie to pyszne.”

No czyż taki facet nie zasługuje na prawdziwą przyjaźń? Jaka szkoda, że nie uda się z nim pobiesiadować.