Białe jest białe, choć myślałem, że czerwone

Włochy już mamy za sobą, ale aby szok pourlopowy nie był zbyt nękający na sobotni obiad – kupiłem dorodne dorady. Dwie różowe i dwie królewskie. Ryby oczy miały błyszczące, a skrzela krwistoczerwone. A to, jak wiadomo, świadczy o ich świeżości. Sprawienie ich nie stanowiło większego problemu, choć przyznać muszę, że parę królewską skrobało się znacznie łatwiej. Te różowe wymagały większego wysiłku i dłuższego czasu. Wypatroszenie też bezproblemowe. Nie trzeba było martwić się, że niezręczny ruch noża może skazić mięso żółcią. Te ryby bowiem żółci w sobie nie mają. I może właśnie dlatego są takie pyszne.

Tuż przed ułożeniem dorad w brytfannie posoliłem je, a trzem z nich włożyłem do brzucha po sporej gałązce rozmarynu. Ta czwarta – przeznaczona dla Zuzanny – musiała zostać czysta jak łza. Żadnego ziółka, żadnej oliwy, tylko masło. (To dziecko jeszcze nie wie, co w ten sposób traci. Ale trudno – kiedyś przecież dorośnie). Ryby obłożyłem połówkami obranych kartofli i czarnymi oliwkami. W piekarniku dorady zaatakowałem temperaturą 200 st. C. Po kwadransie odkryłem je i zmniejszyłem gorący nadmuch do 150 stopni. Co parę minut zaglądałem do piekarnika i dwukrotnie lekko polałem (te trzy dla starszych stołowników) ryby odrobiną białego wina, aby nie wyschły nadmiernie, a także, by im się zdawało, że są nadal w swoim naturalnym środowisku.

Na ostatnie 10 minut brytfannę odkryłem i włączyłem obieg gorącego powietrza. Po czterdziestu minutach zarumienione i z chrupiącą skórką dorady wyłożyłem na półmisek.
Do tego proste dodatki: kartofle z wody i szpinak liściasty. No i oczywiście białe wino. Prosta była też klasycznie polska przekąska. Rydze z patelni.

Na deser była gorąca szarlotka upieczona przez Basię.

Ponieważ okazało się, że w mojej winiarce zostało zaledwie kilkanaście butelek (i to w dodatku same czerwone), zbiegłem na dół do Dominusa (mój ulubiony sklep winiarski; już opisywałem, więc dodatkowe tłumaczenia są zbędne) po uzupełniające zakupy. Na pytanie, co mają dobrego, odpowiedniego do delikatnych ryb, a w dodatku jeszcze mi nieznanego, otrzymałem odpowiedź zdumiewającą. Paweł, współwłaściciel sklepu, zaprowadził mnie do półek, na których leżakują wina z Doliny Rodanu i wskazał butelki z następującą nalepką: La Bernardine Chateauneuf-Du-Pape 2004 M.Chapoutier. I to był szok. Znam oczywiście ten region, ten gatunek, a nawet tę winnicę. Zawsze jednak uważałem, że Chateauneuf-Du-Pape jest czerwone. I to najgłębszą z czerwieni. A tu okazuje się, że – aczkolwiek bardzo nikły procent – bywa i białe. I w dodatku wspaniałe. Mocne, aromatyczne, silnie wytrawne, a skażone lekką słodyczą. Dorady były zachwycone. My też. Tylko portfel niekoniecznie. Choć nie uważam, że 150 zł za takie odkrycie to bardzo dużo. Zwłaszcza, że nie codziennie na naszym stole będzie ów biały specyjał gościć.

Przy okazji zanotowałem sobie ceny różnych nowości, które – znając mój smak – Paweł mi polecał. Dzielę się tymi wiadomościami pamiętając, że przy poprzednim tekście o winach dostałem po uszach za brak cen i adresów sklepów. Dziś więc kupujemy w Dominusie przy ulicy Wielickiej na Mokotowie. W najniższych cenach (są i niższe, ale te służą mi tylko do gotowania) tzw. wina pitne to sycylijskie:  Cellaro za 24 zł, Pithoi za 29 zł, Korinthia za 34 zł. W nieco wyższej przegródce czeka Santa Digna Torres Cabernet Sauvignon za 44 zł i Pithoi Cabernet Sauvignon za 49 zł. I jeszcze wyżej – Don Pietro Spadafora za 74 zł. Na szczycie dzisiejszych propozycji stawiam bardzo przeze mnie cenione i dlatego pite przy specjalnych okazjach wino z wymienianej dziś winnicy Chapoutiera z Doliny Rodanu czyli Gigondas za 114 zł.

Jak na pierwszy tydzień w domu to chyba wystarczy. Nieprawdaż?!