O tej wyspie można bez końca

To druga (ale nie obiecuję, że ostatnia) opowieść o wakacjach na Sycylii. Cały czas czuję zapach tej wspaniałej wyspy. Pachnie oliwą, świeżo złowionymi rybami, gorącą focaccią, wreszcie miodowym aromatem nieznanych kwiatów pnących się po murach. Groźny krajobraz Etny sąsiaduje z równie groźnym wybrzeżem pełnym skał i zastygłej lawy, by co jakiś kawałek drogi zachwycić złocistym piaskiem.

Zanim udamy się na kolejną wspólną ucztę (oczywiście musicie uruchomić swoją wyobraźnię; ja mam łatwiej, bo wspomnienia są jeszcze bardzo żywe) – opowieść dramatyczna. Wynajętym Clio pojechaliśmy na Etnę. Szczyt wulkanu owiany jest dymem. Pełna zakrętów i dość stroma droga doprowadziła nas na wysokość 1800 m. n.p.m. Parking zapchany samochodami, ale tłumu nie ma. Ci, którzy przyjechali wcześniej, już ruszyli – pieszo lub jeepami z kierowcą – wyżej, pod krater. My we czworo zaczęliśmy od spaceru po zastygłej lawie, która wylała tu przed czterema laty i zastygła tworząc księżycowy krajobraz pełen głębokich szczelin i uskoków urozmaiconych spalonymi, martwymi drzewami i odradzającą się tu i ówdzie trawą. Zuzia (moja dziesięcioletnia wnuczka) ruszyła biegiem przez lawowisko, by z bliska obejrzeć szkielet wielkiej spalonej sosny. Zanim zdążyłem krzyknąć, by się zatrzymała, potknęła się o nierówność drogi i, fiknąwszy potężnego kozła, zniknęła nam z oczu. Spadła! Zamarliśmy na sekundę i biegiem ruszyliśmy na skraj lawy. Sterczała ona na jakieś 10-12 m. nad skalistą dolinką. A Zuzanna cała, tylko podrapana do krwi, ale za to zielona ze strachu, siedziała na skalnej półce na grubej kępie trawy. Po wwindowaniu jej na górę zrezygnowaliśmy z dalszej wspinaczki. Milcząc zjechaliśmy na dół.

Przy stoliku w trattorii w Lingueglossa wszyscy odetchnęliśmy. Ze strachu straciliśmy jednak apetyt. Wspaniałe pasty (każda z innym sycylijskim sosem) smakowały nam jak trociny. Dopiero przy tradycyjnym deserze, czyli panna cotta, nastąpiło odprężenie. Jedyną karą dla Zuzi było kilka kolejnych kąpieli w bardzo słonym morzu. Zadrapania polewane solą to prawdziwa tortura. I jak działa uspokajająco na niesforne dziewczynki!

Kolejna wyprawa samochodowa nie była dramatyczna. Syrakuzy ściągają miłośników kultury greckiej ciekawych wielkiego amfiteatru w doskonałym stanie, kamieniołomów także sprzed paru tysięcy lat, w których władca Dionizjos dzięki znajomości praw akustyki podsłuchiwał więźniów dobywających bloki skalne na liczne budowy i narzekających na okrutnika. Ucho Dionizjosa (wielka szczelina u wyjścia z jaskini) przydałoby się i dzisiejszym niektórym władcom.

W Syrakuzach znaleźliśmy trattorię o dziwnej nazwie „La Finanziera”. Okazało się, że mieści się ona vis a vis urzędu finansowego. Ale uzasadnienie nazwy odkryliśmy dopiero przy rachunku, który nonna Lucia Mela, czyli babcia Lusia Jabłuszko (właścicielka knajpki), wręczyła nam po obiedzie. To prawda, że bakłażany z grilla, grzyby smażone, sardele w oliwie i w occie jako antipasti były rewelacyjne. Spaghetti con vongole nie gorsze, a fettuccine amatriciana doskonałe, ale nie za taką cenę. Lucia Mela była tak urocza i tak rozmowna, że nie mieliśmy sumienia wypomnieć jej, iż zdarła z nas skórę. Za przekąski i obiad jednodaniowy dla całej czwórki (bez wina, bo czekała nas długa jazda samochodem) 90 euro!

Aby poprawić sobie humory i dojeść to, czego nam brakowało, poszliśmy wieczorem do małego lokaliku „Pane Notturno”. To piekarenka czynna tylko w drugiej części dnia, w której pieką focaccie i inne chlebki, przekrawają je na pół, faszerują oliwkami, serem, peperoncino, szynką parmeńską lub pancettą, czyli boczkiem, i ponownie zapiekają. Do tego czerwone wino i wreszcie można pójść spać bez obaw, że głodnemu przyśnią się Cyganie. No to dobranoc. Ale c.d.n.