Żeglarstwo jest sztuką cierpienia
Powyższe stwierdzenie, to tytuł jednego z rozdziałów książki Tomasza Cichockiego (wyd. Carta Blanca), w której opisuje on swój samotny rejs dookoła świata. Jestem wprawdzie żeglarzem (pierwszy stopień żeglarski otrzymałem w 1959 roku) ale nigdy nie miałem ochoty na samotną walkę z oceanem i to trwającą przez ponad 300 dni. Tym chętniej więc czytuję relacje kapitanów, którzy ten wyczyn mają za sobą. Musze przyznać, że „Zew oceanu” Cichockiego jest najlepszą z nich. Czyta się ten reportaż z dreszczem przerażenia wędrującym po plecach, czasem ze wzruszeniem a nawet łzami. I myślę, że w końcu zrozumiałem dlaczego oni to robią. Uświadomiło mi to wyznanie żeglarza: „Słaniam się na nogach za kołem sterowym. To już trzecia doba bez snu. I czwarta bez jedzenia. Jestem u kresu sił. JESTEM SZCZĘŚLIWY” – (podkr. P.Ad.)
Chyba każdy z nas przez całe życie poszukuje szczęścia. I dobrze jest gdy miewa takie chwile, w których sądzi, iż je osiągnął. Tak jak Cichocki!
W tej arcyciekawej książce są też i fragmenty bardziej interesujące dla łasuchów. Mam nadzieję, że niektórzy sięgną po ten kolejny tom ze znanej serii „Bieguny” więc przytoczę tylko jeden fragment. Ale jakże wymowny:
„Kłopot z przygotowaniem sobie zapasów jedzenia na wielomiesięczny rejs polega po pierwsze na tym, że nie sposób przewidzieć, jak organizm będzie reagował po 100 czy 200 dniach na morzu. Konia z rzędem temu, kto wie, na co będzie miał apetyt za pół roku. Po drugie, mnóstwo produktów stanowiących na co dzień podstawę naszej diety nie nadaje się do długiego przechowywania – jak choćby moje ukochane ziemniaki. Po trzecie, nie wystarczy dokonać wyboru, co samo w sobie jest już trudnym zadaniem – przed wyruszeniem w morze trzeba jeszcze każdą z setek puszek, paczek, butelek i torebek odpowiednio zabezpieczyć. I wtedy dopiero można rozpocząć kolejny etap: sztauowanie i trymowanie, czyli załadowanie tego wszystkiego na jacht w taki sposób, by łódka nie straciła stateczności, nic się nie obijało i wreszcie, by móc każdą rzecz łatwo znaleźć.
Jeśli sądzicie, że konserwie w puszce nic na morzu nie grozi, spieszę wyprowadzić was z błędu. Jest rdza – nie ma takiej blachy, której kombinacja wilgoci i soli nie dałaby rady. Papierowe etykiety błyskawicznie odklejają się z puszek i lądują na dnie zęz. W skrajnych przypadkach mogą nawet zatkać pompę – a sami przyznacie, że głupio byłoby zatonąć na Hornie z powodu paru odklejonych od puszek papierków z napisem, dajmy na to, „gulasz angielski”…
Na szczęście jest na to sposób. Tyle że diabelnie pracochłonny. Trzeba zerwać etykiety ze wszystkich puszek, a następnie każdą konserwę starannie pomalować przeciwrdzewną farbą do metalu. I jeszcze jakoś zaznaczyć, co jest w środku. Proste? To spróbujcie pomalować i oznakować kilkaset puszek, a po wyschnięciu zabezpieczcie każdą smarem maszynowym – wtedy pogadamy.(…)
Pod tym względem słoiki mają dużą przewagę nad puszkami – od razu widać, czy wewnątrz opakowania znajdują się gołąbki, flaczki, fasolka po bretońsku, żurek z białą kiełbasą czy inne równie wyrafinowane delicje. Słoiki cierpią jednak na ostrą odmianę choroby morskiej. Bardzo, ale to bardzo nie lubią sztormów – o czym boleśnie przekonałem się na Oceanie Indyjskim, gdy w ciągu ułamka sekundy potłukły się niemal wszystkie.
Sprzątając wtedy przez dwa dni pobojowisko, gratulowałem sobie w duchu decyzji o zabraniu w rejs trzech kilogramów jajek w proszku. Nie dość, że te zwykłe tłuką się jeszcze łatwiej niż słoiki, to jeszcze przed podróżą trzeba każde jajo z osobna starannie pomalować roztopionym woskiem lub oliwą, a w trakcie rejsu raz w tygodniu obracać, by żółtko nie przyschło do skorupki. A potem jedna fala robi z nich wielki kogel-mogel.(…)
Tymczasem opowiem trochę o gotowaniu na morzu, bo to przygoda sama w sobie – perwersyjne połączenie akrobatyki z wynalazczością. Oczywiście zdarzało mi się, szczególnie w pierwszych tygodniach rejsu, pichcić rzeczy banalne: jakieś pizze con funghi, pierogi z kapustą i grzybami, ciasto drożdżowe albo bakaliowe, calzone czy lasagne. Nie wspominając już nawet o regularnym pieczeniu chleba, bo ten puszkowy, hmm… W pamięć zapadły mi jednak kulinarne wyzwania w rodzaju: co przygotować na obiad, gdy dysponuje się resztką dżemu, puszką sardynek i ciastem naleśnikowym, a nie ma za to ani grama tłuszczu do smażenia? Smażymy naleśniki na oleju z sardynek i zjadamy je z dżemem. A rybka na deser.”
Gratulując kapitanowi sukcesów, a mam na myśli także książkę, spieszę dodać, że 312 dniowa żegluga była także wyśmienitą dietą odchudzającą. Żeglarz stracił 30 kilogramów. Zyskał zaś dystans do świata i głębokie przekonanie, że można realizować marzenia.
Komentarze
dzień dobry …
temat dla cichala …
zima trzyma a mi się prawie nic nie chce …
u nas na osiedlu i dzielnicy to takie piękne place zabaw i place gimnastyczne dla dorosłych, że tylko nam zazdrościć … dobrze wydana kasa z UE … 🙂
Dzień dobry. Chwała wspaniałym ludziom spod żagli. Mam sentyment – też, jak Piotr pierwszy stopień żeglarski zdobyłam w tym samym roku, a potem kilka sezonów służyłam za majtka na naszej omedze , na jeziorach konińsko – ślesińskich. I na tym się moja kariera skończyła. Po latach wszystkie moje dzieciaki też zdobyły tytuł żeglarza, a Bliźniaczki nawet sternika. Kudy nam jednak do prawdziwych wilków morskich, a szczególnie samotników. Szczęście chadza różnymi ścieżkami. Obraz kogoś, kto całymi dniami maluje puszki z pasztetem, gulaszem angielskim i mlekiem zgęszczonym, jest dla mnie bardziej przerażający, niż opis sztormu.
Naprawdę Jolinku?
Lepsze, niż w Helwecji? O_O 😮 😯
…No, niemożebne… 🙄
A u nas to nawet są place typu „uczyć bawiąc” — np ten Im. Lema w Museum Inżynierii Miejskiej… — dorośli potrafią się tam bawić jak dzieci. Ale o tym cicho sza (dzieciom i… Helwetom :D)
Nie mam patentu żeglarskiego, ale – jako że bardzo wiele osób w towarzystwie ma (w tym obaj Bracia) — wiele razy zmagałam się (jako pomagier) z wietrzykami szuwarowo-bagiennymi. Prawdziwi żeglarze mówią, że to mniej, niż przedsmak… aleć zawsze ziszcza się najważniejsze: radość, aktywność, towarzystwo, ruch na świeżym, często niezapomniana pogoda…
Trudno mi sobie wyobrazić towarzystwo tylko-i-wyłącznie oceanu, lecz skoro tyle wspaniałych osób czuje potrzebę sprawdzenia się w ten sposób — coś w tym musi być! 😀
Muzeum! 😳
mi się podobają .. i Amelce też …. te place … 😉 a jakie fajne są boiska w naszych szkołach … ho ho …
a tu pomysł na ….
http://lepszysmak.wordpress.com/2013/03/19/pasztet-gryczany/
Dzień dobry 🙂
Jaki piękny tekst, dziękuję Piotrze. Bardzo na czasie 😎
Place zabaw w Szwajcarii i Ogródki Jordanowskie w Polsce to nie to samo. I chyba nie ma sensu ich porównywać. Te ostatnie wyrosły na gruncie pewnej, chwalebnej, misji. Szwajcarskie są po prostu „pod ręką” i po protestancku skromnie użyteczne. Na przykład w pociągu. Kiedy wychowywałam starsze dziecko, ogródek jordanowski był celem skomplikowanej logistycznie wyprawy ze śródmieścia. Trochę lepiej było na nowym osiedlu.
Podróżując z dziewięcioletnim wnukiem po Szwajcarii doceniłam poręczność szwajcarskich placów zabaw. Nasze place zabaw najwyraźniej zmierzają w tym kierunku. I bardzo dobrze.
Nemo, Twoje wczorajsze wpisy i zdjęcia skłoniły mnie do wyciągniecia starych albumów z zimowych pobytów w Szwajcarii. Piękne 😆
Choć na ten moment zimy mam już stanowczo dość 👿
Zaczęło się od barszczu
To nie przypadkiem Szwajcaria nie ma dostępu do morza. Asekuranci.
Mój brat jest żeglarzem, a ja byłem ciemną siłą roboczą, tą od skrobania, malowania, sztauowania i marzeń, że pewnego dnia i ja zostanę kapitanem. Nadal czekam 🙂
Na moim osiedlu też w ub. roku wybudowano plac zabaw z prawdziwego zdarzenia (dotąd były tylko małe placyki z kilkoma urządzeniami i piaskownicami). Ten nowy jest ogrodzony w ochronie przed psami – kotami – wesołymi młodzieńcami. Przy szkołach niestety nie widzę jakoś placów zabaw. Najfajniejszy jest nad Maltą – dyży, w całości z belek drewnianych, bardzo pomysłowy. Igor ilekroć do nas przychodzi zaraz zaczyna nudzić, żeby go Tato zabrał na te smoki i lokomotywy.
Niejeden bunt zaczynał się od kotła z zupą, ciastek, chrzconego grogu. Eisestein prawdę pokazał, chociaż scena ze schodami odeskimi, nosi wszelkie cechy propagandowej manipulacji. Piękna jest.
jesli mnie pamiec nie myli, to oficjalna polska nazwa, na to co robie brzmi: zeglarstwo deskowe. moge zatem troche pocudowac 😆 tym razem na klawiaturze.
patentu zeglarskiego, podobnie jak a cappella, nie posiadam. mam natomiast patent na to, jak ze sztuki cierpienia przechodzi sie w stan upojenia.
cierpi sie z roznych przyczyn i to caly czas. przed rozpoczeciem przygody z racji przewidywania przeroznych sytuacji. w trakcie, ze sie czegos nie dopielo na ostatni guzik. a po, ze to juz ma sie za soba.
cierpi sie z powodu powrotu do domu tak samo, jak z przyjemnosci oczekiwania na przygode.
krotkie, parodniowe wypady sa tez wspaniale. natomiast po parotygodniowych przygodach zawsze w sloncu, zawsze z wiatrem, zawsze dobrze namoczony, niekiedy w towarzystwie chmur, innym razem blekitnego nieba, zawsze w poszukiwaniu tej perfekcyjnej fali czujesz zadowolenie, czujesz BLUESA 😆
jeczysz wybity maly palec u lewej stopy, zalosne dzwieki wydaje i zdarty naskorek i siniak i krwawiaca rana. podly browara badz dziwaczny smak wina nie jest w stanie wyplukac z ust smaku soli. to co robisz, to i tak jest swietny BLUES 😆
jeszcze bardziej dramatycznie wplywa po paru tygodniach mikstura slonca, slonej wody, wiatru i piasku na oczy. zaczynaja strajkowac, nie przyjmuja juz nowych obrazkow. trawieniem tych obrazow ktore powstaly w glowie, delektowac mozna sie w oczekiwaniu na nastepna przygode.
🙁 BLUES sie konczy. jest sie niby nasyconym. zaczyna sie dieta. to najgorsze chorobstwo jakie przydarzyc sie moze.
o tym, ze podczas BLUESA ludz znakomicie jest w stanie poznac samego siebie i o tym, ze moze liczyc jedynie tylko na siebie, przekonywac i klapac nie musze.
Coś jest takiego w dalekich horyzontach, wysokich górach i nieznanych lądach, co pcha ludzi do wielkiego wysiłku, zmagania się z głodem, chłodem, palącym słońcem i własną słabością. Nie jest ich wielu, ale to właśnie oni przecierają nam szlaki. I chwała im za to. A jednocześnie na szczęście dla nas – zwykłych zjadaczy chleba – dobrze, że są nieliczni Młodsza miała w pracy koleżankę (zmarła w ub roku) żonę znanego himalaisty Nikt tej kobiecie nie zazdrościł życia – utrzymanie rodziny, wychowanie i wykształcenie dwojga dzieci, opieka nad starymi rodzicami – jej i jej męża – wszystko to było na jej głowie. Mąż był właśnie na wyprawie, a więc nie zarabiał, albo zarabiał, bo potrzebował na wyprawę Harowała cicha i spokojna kobiecina na dwóch etatach, umierała cicho i spokojnie, samotnie, bo mąż był w Andach. Wrócił w dwa miesiące po pogrzebie i ma pretensje do syna i córki, że nie chcą z nim rozmawiać. Może i on jest szczęśliwy, ale ludzie z nim – nie bardzo.
Pyro,
na temat losu żon i bliskich ludzi żądnych wyczynu ekstremalnego jest dość szeroka literatura.
Na przykład Góry na opak czyli rozmowy o czekaniu Olgi Morawskiej…
…w takiej scenerii omawia się powyższą publikację (i podobne) nieco inaczej, niż w fotelu, za biurkiem czy od uczelnianej ‚katedry’… zwłaszcza, gdy inicjatorem rozmowy jest taternik… który, choć napalony, by wnukom zdokumentować miejsca swych wyczynów, zdecydowanie „trzyma stronę” bohaterek i bohaterów książki Morawskiej (ja też, choćby dlatego, iż znam losy jednej z postaci tej książki).
na ogol Pyro, wlasne przeszacowanie stwarza ogromne problemy ludziowi oraz tym ktorzy go z opalow zaczynaja ratowac, jesli jest jeszcze oczywiscie taka mozliwosc.
to, co dzieje sie wewnatrz ludzia podczas trwania BLUESA*, moze u niektorych doprowadzic do zagluszenia sygnalow ostrzegawczych 🙁 powstaja wpadki i wypadki. te ktore powstaja bez BLUESA przechodza bez echa. kazdy BLUES ma swoja cene
____________________________
*BLUES –> uczucie szczescia 😆
przeszacowanie –> pycha 😛
a cappello, w takiej scenerii, konzentracja powinna jedynie tyczyc sie celu. okazuje sie, ze im wyzej, tym wieksze mniemanie o sobie 🙁
kontemplowac mozna na dole przy browarze 😆
Lajares – obawiam się, że rozmawiacie z A Cappellą obok siebie, nie ze sobą, Sceneria przełęczy z Kazalnicą przepiękna, ale i tak nie tłumaczy ekstremistów. To coś takiego, jak „śmiertelnie piękny grzech śmiertelny” (św.Augustyn). Ciebie, Lajaresie, woła woda, wiatr i namiastka lotu albatrosa; innych – skały wysoko spiętrzone, a mnie filiżanka gorącej kawy ii książka odłożona na stoliku. Muszę ją zostawić i zająć się obiadem.
Czytam w tej chwili przejmującą książkę Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia”, żony korespondenta wojennego Wojciecha Jagielskiego. To Ona zapłaciła zespołem stresu bojowego za jego pracę. Trzeba mieć stalowe nerwy lub serce z kamienia by móc żyć z partnerem, którego pasje są tak skrajnie niebezpieczne. To koszmarne życie.
Małgosiu – w garnizonach lotniczych, w dni lotne, kobiety dostawały „cichego obłędu”, a trzeba powiedzieć, że większość z nich nie pracowała zawodowo, bo gdzie w „zielonym garnizonie”? Wszystkie czekały ns telefon z lotniska po przyziemieniu – mąż dzwonił, to wszystko w porządku. Dopóki nie siadła ostatnia para – baby przy oknach, dzieciaki na czatach : czy nie idzie „święta trójca” i ew. do kogo. Tak nazywano trójkę złożoną z d-cy jednostki (albo z-cy) lekarza i politruka. Zawsze w takim składzie wizytowali osieroconą rodzinę, zawiadamiali o wypadku, umawiali się na formalności. Lekarz był po to, żeby podać środki uspakajające. To nie był sport, to była codzienna robota. A wdowy? A sieroty?
Smutno się zrobiło, a zaczęło od piękna Szwajcarii. Naprawdę jest piękna i tak bardzo różna.
Miałem przyjemność posłuchać dziś w TOK FM o warzywach i ich rankingu wg Readers Digest. Ja mam o tym wydawnictwie (?) opinię mało przychylną. Poza tym zgadzam się z Gospodarzem, że ósme miejsce dla pomidorów to o 7 za daleko.
No właśnie Pyro, to jest taka praca albo pasja, a dla bliskich to trauma, zresztą dla tych co szli z tymi wiadomościami to też przeżycie.
Nie wiem, jak teraz, ale kiedyś oprócz kart juniora były jeszcze bilety rodzinne. Rodzice z dziećmi kupowali tali bilet za cenę prawie taką samą jak bilet dla dwojga dorosłych.
Buenos dias.
Czy mamy wsród nas Józefa lub Józefinę? Może wśród podczytujących?
Wszystkiego NAJ-NAJLEPSZEGO! Osobne uściski dla Józia z Żabich Błot 🙂
W czasie toastu bedę na warsztatach kulinarnych gdzieś mieście, ostatnim przybytkiem ma być La Rosa Nautica (kulinarnie i żeglarsko 😉 ), gdzie mistrz ma nas nauczać przyrządzać najlepsze pisco na świecie. Każda restauracja utrzymuje, że oni własnie robią najlepsze na świecie. La Rosa Nautica jest jedną z najbardziej ekskluzywnych knajp, wczoraj koło niej przejezdzaliśmy.
No to będę toastować pisco, bo chyba dadzą się napić?
Jeszcze mam godzinę do karety, która po mnie przyjedzie.
Czy żeglarstwo to sztuka cierpienia? Mam wątpliwości. Są i inne cierpiętnicze hobby, np. alpinizm i jego wyższe formy. Nawet zwykła turystyka górska naraża czasem na spore cierpienia. Ale nie nazwałbym ich cierpieniami. O żeglarstwie też coś wiem, kiedyś uprawiałem. Grozi przemoczenie, przemarznięcie, choroba morska i bardzo ciężka praca chwilami. Albo się to znosi z pogodą ducha i wtedy się nie cierpi, choć ciężko, zimno, mokro i niewygodnie. Wisząc po szyję w wodzie na bomie wyrzuconym za burtę z żeglarzami kładącymi jacht w celu zejścia z mielizny nie myśli się o tym, że traci się czucie w przemarzniętym ciele drętwiejącym przy okazji, tylko o tym, czy to poświęcenie okaże się skuteczne. Nie cierpi się wtedy. Jak ktoś przy tym cierpi, więcej nie popłynie.
Tu się toastowanie będzie odbywać:
http://www.larosanautica.com/
Zgadzam się, że 8 miejsce pomidorów to o 7 miejsc za daleko.
Nie potrafiłabym zmusić się do czegoś, czego nie lubię. Probowałam wspinaczki sportowej i nieźle mi szło, ale to się szybko skończyło z powodów ważniejszych, niż radość wspinania. Trzeba się było zająć rodziną.
Nigdy nie miałam okazji na uprawianie żeglarstwa, dopiero na starość – wycieczkowo jakby, bo taki był rejs z Kapitanem na trasie Miami Key West i z powrotem. Podobnie kilkukrotne rejsiki z Kpt. Markiem po jez. Ontario. O Darze nie wspominam, bo tam się obijam pod żaglami. Lata już nie te, a wiem, że podobałoby mi się i jedno, i drugie.
Uzbrajam się w aparat i idę na zajęcia w podgrupach.
No to na zrazie 🙂
Dzień dobry Blogu!
Po porannym śniegu nie ma śladu, słońce na błękitnym niebie wysuszyło asfalt i byłoby wiosennie, gdyby nie ten zimny wiatr 🙄
Stanisławie,
ta Karta Juniora (30 Fr/rok) uprawnia do darmowej jazdy z rodzicami, dawniej taka karta kosztowała 20 Fr na wszystkie dzieci. Tak więc pewnie płaciłeś tylko za Was oboje, a dzieci jechały gratis.
Co do cierpień na morzu, w górach czy w jaskiniach, to mnie ta „martyrologia” wzrusza znacznie mniej, niż codzienny zwykły kierat „zwyczajnych” ludzi odpowiedzialnych za to, że jeżdżą pociągi i autobusy, działają szpitale i elektrownie, jest do kupienia chleb i mleko etc. i to przez cały rok…
Wysokie góry i oceany pozwalają uciec od tej codzienności, tych utarczek z żoną, dziećmi, szefami, podwładnymi, strażą miejską, sąsiadem itd.
Walczy się ze swoją słabością, mierzy z własną psychiką i dociera do granic własnych możliwości, a w nagrodę ma się endorfiny, widoki, wspomnienia i… podziw oraz zazdrość tych „zwyczajnych” 🙂
A tam w domu… Eh, szkoda gadać.
Żony i rodziny takich bohaterów powinny zawczasu dbać o własne zainteresowania, pracę i… dobre ubezpieczenie 😎
A potem wszyscy jeszcze mogą pisać książki.
Dobra kolacja po dniu cierpienia w górach 😉
Wiecie, jak to jest, jak się jest od kilku dni w dzikich górach, kończą się zapasy jedzenia, ale są jagody, woda w strumyku i jest puszka mielonki?
Tyle, że nikt nie ma noża do konserw, ani w ogóle noża… 🙁
To nie jest mozliwe 🙂 Nemo, ze ty tego nie wiesz 🙂
Juz dawniej milicjanty takie problemy zalatwiali pukajac w konserwe. Nastepnie wypowiadali zaklecie: otwierac! milicja!!!
Lajares,
nikt z nas nie był milicjantem, ani choćby ormowcem 🙁 😆
Mieliśmy jednak łyżkę 😎 Przy pomocy jej trzonka i ostrych kamieni udało się dobrać do cennej zawartości i… przeżyć 😉
No więc jak: plusy ujemne, czy minusy dodatnie? – że tak beknę Wałęsą!
Szczyt zdobyty i dwóch wróciło – można tu mówić o porażce? Stało się coś?
Tak mi zostało po oglądaniu i słuchaniu poludniowej konferencji prasowej himalaistów. Niespełna trzydziestoletni rówieśnik jednej z ofiar już wyznał, że to jego sposób na życie, dając chyba do zrozumienia że teraz, że po tym jak ma za sobą trzeci już ośmiotysięcznik inne dowody na sensowność własnego bytu nie są już potrzebne.
Jak to było: „Szukajcie, a znajdziecie”!
Wspomnienia wielodniowych wypraw jaskiniowych i konserw bez etykietek (większość jednej partii okazała się być zielonym groszkiem), teraz są zabawne i wprawiają młodych w zdumienie, z jak prymitywnym wyposażeniem i sprzętem odważali się ludzie podejmować takie ryzyko i eksplorować nieznane.
Jednak eksploratorzy byli wtedy też młodzi, pełni energii i chęci działania, i jeszcze tyle było do odkrycia i zdobycia…
Nemo 🙂 🙂 🙂 toz to tez silowe rozwiazanie.
Lajares,
czasami instynkt przeżycia zmusza do brutalności 🙁 🙄 😆
Pepegorze,
każdy ma jakiś sposób na życie i jeśli nie realizuje go kosztem innych, to co nam do tego?
Znacznie lepiej Nemo ograniczyc sie do brutalnosci w otwieraniu konserwy niz siegac po zakonserwowana niskimi temperaturami noge kolegi na 7895 metrze nad poziomem morza. Na tyh wysokosciach zawartosc tlenu w powietrzu jest niewystarczajaca by mozgownica pracowala na normalnych obrotach. Kto tego nie wie niech sam sprobuje. Ja juz nie musze 🙂 🙂 🙂
Witam, PRZYPOMNIENIE dla użytkowników Windows7.
http://www.chip.pl/news/oprogramowanie/systemy-operacyjne/2013/03/jutro-przymusowa-aktualizacja-windows-7
Link do SP1
http://windows.microsoft.com/en-us/windows7/install-windows-7-service-pack-1
Są tacy, co nawet na nizinach obniżają sobie sztucznie dopływ tlenu, dla specjalnych przyjemności 🙄
Pamiętasz „Imperium zmysłów”?
Niektórych znajdują potem wiszących w hotelowych szafach 🙁
Co ma wisiec nie utonie 🙂 Wiszac, wprawdzie na swiezym powietrzu nabieraja smaku hiszpanskie szyneczki.
Smaczne sa. Dam rade i wytrzymam do nastepnego piatku. Zakupie vor Ort 🙂
Zapomniałam poinformować a cappellę, że z wielką przyjemnością obejrzałam wrześniowe tatrzańskie impresje. Piękna wędrówka 😎
Napisałam tekst wspomnieniowy do jednodniówki mojego liceum (teraz pracuje tam Młodsza, kiedyś Matka zdobywała okruchy wiedzy). Będzie kolejny zjazd na 65 rocznicę powstania szkoły. Na sam zjazd się nie wybieram – byłam raz i więcej nie pójdę. Trudno zaprzeczyć, że należę do skamielin towarzyskich i w jednej sali zgromadzono uczestników 20 najstarszych roczników – było po kilka osób z rocznika (nie mówiąc o klasie) – jak dla mnie 30 zupełnie nieznanych mi osób. Ktoś tam się do znajomości ze mną przyznał i to wszystko. Ani to nie „mój” budynek, nie ma już „moich” nauczycieli, nie przyjeżdżają koledzy, zresztą nie wszyscy żyją. No, nie pójdę się umartwiać i już, ale wspomnienie jajcarskie co nie co posłałam. Redaktorka poprosiła, żebym na przyszłość jeszcze im coś napisała. Napiszę, niech na kolejnych zjazdach co 5 lat drukują następny odcinek.
Kto szuka ten znajdzie – znajdzie te granice jakich szuka. Dokąd chodzi ew. o 312 dni samotności na oceanie, to pal licho. Zakładam, że samotni żeglarze znają swoje rzemiosło i kalkulują jakoś i niespodzianki pogodowe, i awarie wszelakie. Pozostają więc „… wieczory sałatki niejedzonej, tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół…”. Cóż, tak chcieli.
Zupełnie co innego szukać tych granic na lodowo-śnieżnym pustkowiu, gdzie nie tylko niema czym oddychać, ale nawet nie da rady gdzie na chwilę usiąść, wesprzeć się na łokciu i podumać nad tym wszystkim. Jak się ma lat 58, nie brało 20 lat w jakiejś większej wyprawie w Himalajach to pytam się, w którym miejscu i kiedy z taką granicą się liczy, podejmując taką decyzję. Chyba, że z tymi granicami to tylko taka gra, tylko taki mem, bo nikt naprawde nie zakłada, że na nią trafi. To jest bowiem granica od której szalenie trudno się cofnąć.
Jakie tam podgrupy 🙄
Okazało się, że mam prywatną wycieczkę kulinarną, bo po sezonie.
I bardzo dobrze! Wszystko moje, moje, moje!
Najpierw pojechaliśmy na ten targ warzywno-mięsno-rybny. Nie był to taki targ, jakiego się spodziewałam, tłumy, stragany i jak to na targowisku, tylko targ dla „wyższej klasy”, jak się wyraził mój przewodnik Luis. Na zwykły targ lepiej nie, bo ścisk, gwar, niekoniecznie apetycznie, no i trzeba by jakiegoś ochroniarza.
Tu mają wszystkie owoce 2 razy większe, a ziemniaków ok. 300 rodzajów, na targu było ich trochę, ale nie aż tyle.
Połaziliśmy po targu ponad 1.5 godziny, bo wszędzie częstowano mnie czymś, niby po kawałeczku, tu owocka ciutkę, tam coś, ale u mnie pojemność niewielka. Smakował mi surowy przegrzebek z sokiem cytrynowym, chociaż się nieco wzdragałam w duchu, ale dali i zachęcali – trzeba spróbować! Okazało się bardzo dobre.
Po kawałeczku owocka takiego czy innego, zanim co, byłam najedzona. Porobiłam nieprzytomną ilość zdjęć, bo to tak kolorowo i pięknie wyglądało, że głowa boli.
Potem druga część – La Rosa Nautica. Pusto, bo południe, barman zaprosił mnie za bar i nauczał, jak robić pisco sour i ewentualnie inne rodzaje. Niejedno pisco już próbowałam, ale tym razem sama przygotowywałam i wypiłam 😎
Nie było tego dużo, ale pisco jest zdradliwe, bo nie czuje się alkoholu, a drink jako taki smakuje, ilość cukru można sobie dobrać.
Potem przyszedł cheffe i zaczęliśmy te ceviche, które ja już dobrze wiem, jak robić i jadłam różne rodzaje. Tym razem sama przyrzadzałam pod okiem cheffe i według jego wskazówek. Nigdy nie jadłam na ostro, bo nie podawali, w przygotowanych składnikach był ku mojej radości pojemniczek z drobno pokrojoną papryką chili. Ku zgrozie cheffe zanim mnie ostrzegł, co to je, spróbowałam, czy to rzeczywiście prawdziwe, ostre chili. Owszem, było. Podali, bo mówiłam, że lubię ostre. Ja wrzuciłam całą zawartość – wcale nie było ostre, przeżarło się, a poza tym limonka i odrobina zimnego bulionu rybnego łagodzi wszystko.
Dygresja – limonki tutejsze są malutkie i 2 razy kwaśniejsze, niż te, które kupujemy u nas w sklepach.
Na koniec zajada się ceviche zrobione przez siebie, plus dodają tego rożności typu ośmiornica w jakimś sosie i zawijasek z ziemniaczanej masy. Do tego białe wino.
ALE…dostałam certyficado i jestem „pisco sour master barman” oraz ceviche master cheff” oraz stosowny fartuszek. Nie śmiejcie się 🙂
Dużo skorzystałam na tym, że byłam jedyna chętna na taką wycieczkę i mogłam pytać o wszystko, pogadać.
Za 4 godziny jedziemy z Chela i Ricardo do knajpy, gdzie serwuja jedzenie Inków, ze starych przepisów robione. Chela wpadła na pomysl, żeby wziąć półmich róznościi niech każdy sobie, ile chce.
Jak ja to lubię!
Kulinarny dzień.
Mądrze napisałeś, Pepe i Nemo mądrze napisała o bohaterach codzienności. Tylko… My możemy być tak piekielnie racjonalni, bo nie ukąsiła nas ta przytłaczająca potrzeba żeby tej granicy dotknąć. Nie mam takich potrzeb – ani zaznania upajającej szybkości, ani wycieńczenia górami, ani nie wołają mnie pustynie. Wystarczają mi małe, upierdliwe wyzwania zwyczajnej egzystencji. I nie zazdroszczę tamtym ludziom. A już serdecznie współczuję ich bliskim.
Dlatego Wanda Rutkiewicz zrezygnowała z życia osobistego w sensie planowania rodziny, a wiązała się tylko z partnerami, którzy podobnie jak ona byli zarażeni wspinaniem się na dachy świata.
Pepegor,
w Himalajach dwudziestolatki nie mają czego szukać, płuca jeszcze nie te. Lepiej później, no i po stosownym treningu w niższych górach.
Podrapie Cie, Dello. Bo psychicznie nie wytrzymuje opisow tych wspanialosci, ktore tam wyprobowujesz! 👿
Ten temat o tych ?graniczniakach? zacząłem od Wałęsy, bo o nim myślę gdy przyznaję, że też należę do większości. Należę do tej większości, która puka sobie w czoło kiedy widzi i słyszy, co inni muszą aby być. I nic mi przy tym nie wstyd. Gdy wypadało opłakiwać los tych dwu co zginęli, czytelniczka w liście do GW na wszelki wypadek nawoływała do wstrzymywania się od jakichkolwiek pochopnych komentarzy. Z listu wynikało bowiem, że nie ma pojęcia ktoś, który nigdy…, etc. Cóż, nie byłem faktycznie kiedykolwiek , nawet tak jak Torlin.
Kocie,
gdyby się to jakoś dało przesłać…albo teleporting całego blogu Łasuchów na miejsce 🙂
Naraziero, lecimy do Inków coś wtrząchnąć.
Dzień dobry,
Po przeczytaniu pięknego wpisu Gospodarza i komentarzy jakoś mi się skojarzyło znane wszystkim powiedzenie – miłość jest ślepa. Tą miłością jest pasja do czegoś przysłaniająca niekiedy wszystko inne, rzeczywistość również. Dlatego opisany przez Pyrę mąż nie wrócił na pogrzeb żony i jeszcze się dziwił, że mają do niego o to pretensje, dlatego inni płyną, wspinają się, ścigają, szukają fal, by na chwilę stanąć na pływającej desce itd.
Czy każdy z nas ma jakąś swoją maleńką pasję? – nie wiem, ale chyba tak. Ja mam. Rozmawiając kiedyś przez telefon z Alicją, narzekając na to i na owo, Alicja wykrzyknęła – Nowy, nie narzekaj, ty byś inaczej nie umał żyć! I wiem, że niestety miała rację. Tak jest pewnie z każdym z nas…
Dobranoc. 🙂
a capella,
Tatry CUDO! Dziękuję!
w miedzyczasie stoja na mount everest w kolejce;
wsrod nich chromi, emerytowani urzednicy i swiezo upieczone maturzystki;
do ich standartowego wyposazenia nalezy czekan, lina, tabliczka czekolady i ajfon apla
(szerpa niesie butle z tlenem i reszte drobiazgow);
ale to dopiero poczatki burzliwego rozwoju neostachanowszczyzny:
na wysokosci trzeciej bazy od szczytu ma powstac hotel z prawdziwego zdarzenia;
podobno szukaja kucharza 😉
Nowy,
mieć pasję, niechby maleńką, to już dużo. To jest to, co nas nakręca i coś nam się chce, czyż nie?
Moja pasja – podróżować 🙂
inny rodzaj turystyki:
pierwszym bezdomnym, ktory umarl z zimna w tym roku w pobliskiej metropolii
byl polak,(wiedziano o nim tylko tyle, ze mial na imie janek);
wczoraj uswierklo(morderczy koktajl:alkohol+mroz) dwoch rumunow
A ja bym Pepegorze nie potępiał takich ludzi. Gdyby nie oni, to w życiu nie dopłynęlibyśmy do Ameryki, nie zdobylibyśmy Syberii, czy nie polecielibyśmy w powietrze czy w kosmos. Ile osób zginęło podczas przechodzenia przez jaskinie, po których teraz my możemy spokojnie chodzić i je zwiedzać. Ludzie skaczą na bungee, ze spadochronem, spływają kanionami, wchodzą na góry w zimie. Ale czują, że żyją. Mnie się wydaje, że każdemu człowiekowi przydałoby się odrobinę adrenaliny, tymczasem większość naszego społeczeństwa w tych sprawach (absolutnie nie mówię o członkach tego Blogu :D) zachowuje się jak Kiepski, fotel, piwo i adrenalina przed telewizorem.
zobacz to
http://www.indiegogo.com/projects/nanga-dream-justice-for-all?c=gallery
Do takiej samotnej walki trzeba mieć odwagę i jednocześnie umysł szaleńca, ponieważ żeglowanie po otwartym morzu jest czasem naprawdę bardzo ryzykowne.