Żeglarstwo jest sztuką cierpienia

Powyższe stwierdzenie, to tytuł jednego z rozdziałów książki Tomasza Cichockiego (wyd. Carta Blanca), w której opisuje on swój samotny rejs dookoła świata. Jestem wprawdzie żeglarzem (pierwszy stopień żeglarski otrzymałem w 1959 roku) ale nigdy nie miałem ochoty na samotną walkę z oceanem i to trwającą przez ponad 300 dni. Tym chętniej więc czytuję relacje kapitanów, którzy ten wyczyn mają za sobą. Musze przyznać, że „Zew oceanu”  Cichockiego jest najlepszą z  nich. Czyta się ten reportaż z dreszczem przerażenia wędrującym po plecach, czasem ze wzruszeniem a nawet łzami. I myślę, że w końcu zrozumiałem dlaczego oni to robią. Uświadomiło mi to  wyznanie żeglarza: „Słaniam się na nogach za kołem sterowym. To już trzecia doba bez snu. I czwarta bez jedzenia. Jestem u kresu sił. JESTEM SZCZĘŚLIWY”  – (podkr.  P.Ad.)

Chyba każdy z nas przez całe życie poszukuje szczęścia. I dobrze jest gdy miewa takie chwile, w których sądzi, iż je osiągnął. Tak jak Cichocki!
W tej arcyciekawej książce są też i fragmenty bardziej interesujące dla  łasuchów. Mam nadzieję, że niektórzy sięgną po ten kolejny tom ze znanej serii „Bieguny” więc przytoczę tylko jeden fragment. Ale jakże wymowny:
„Kłopot z przygotowaniem sobie zapasów jedzenia na wielomiesięczny rejs polega po pierwsze na tym, że nie sposób przewidzieć, jak organizm będzie reagował po 100 czy 200 dniach na morzu. Konia z rzędem temu, kto wie, na co będzie miał apetyt za pół roku. Po drugie, mnóstwo produktów stanowiących na co dzień podstawę naszej diety nie nadaje się do długiego przechowywania – jak choćby moje ukochane ziemniaki. Po trzecie, nie wystarczy dokonać wyboru, co samo w sobie jest już trudnym zadaniem – przed wyruszeniem w morze trzeba jeszcze każdą z setek puszek, paczek, butelek i torebek odpowiednio zabezpieczyć. I wtedy dopiero można rozpocząć kolejny etap: sztauowanie i trymowanie, czyli załadowanie tego wszystkiego na jacht w taki sposób, by łódka nie straciła stateczności, nic się nie obijało i wreszcie, by móc każdą rzecz łatwo znaleźć.
Jeśli sądzicie, że konserwie w puszce nic na morzu nie grozi, spieszę wyprowadzić was z błędu. Jest rdza – nie ma takiej blachy, której kombinacja wilgoci i soli nie dałaby rady. Papierowe etykiety błyskawicznie odklejają się z puszek i lądują na dnie zęz. W skrajnych przypadkach mogą nawet zatkać pompę – a sami przyznacie, że głupio byłoby zatonąć na Hornie z powodu paru odklejonych od puszek papierków z napisem, dajmy na to, „gulasz angielski”…
Na szczęście jest na to sposób. Tyle że diabelnie pracochłonny. Trzeba zerwać etykiety ze wszystkich puszek, a następnie każdą konserwę starannie pomalować przeciwrdzewną farbą do metalu. I jeszcze jakoś zaznaczyć, co jest w środku. Proste? To spróbujcie pomalować i oznakować kilkaset puszek, a po wyschnięciu zabezpieczcie każdą smarem maszynowym – wtedy pogadamy.(…)
Pod tym względem słoiki mają dużą przewagę nad puszkami – od razu widać, czy wewnątrz opakowania znajdują się gołąbki, flaczki, fasolka po bretońsku, żurek z białą kiełbasą czy inne równie wyrafinowane delicje. Słoiki cierpią jednak na ostrą odmianę choroby morskiej. Bardzo, ale to bardzo nie lubią sztormów – o czym boleśnie przekonałem się na Oceanie Indyjskim, gdy w ciągu ułamka sekundy potłukły się niemal wszystkie.
Sprzątając wtedy przez dwa dni pobojowisko, gratulowałem sobie w duchu decyzji o zabraniu w rejs trzech kilogramów jajek w proszku. Nie dość, że te zwykłe tłuką się jeszcze łatwiej niż słoiki, to jeszcze przed podróżą trzeba każde jajo z osobna starannie pomalować roztopionym woskiem lub oliwą, a w trakcie rejsu raz w tygodniu obracać, by żółtko nie przyschło do skorupki. A potem jedna fala robi z nich wielki kogel-mogel.(…)
Tymczasem opowiem trochę o gotowaniu na morzu, bo to przygoda sama w sobie – perwersyjne połączenie akrobatyki z wynalazczością. Oczywiście zdarzało mi się, szczególnie w pierwszych tygodniach rejsu, pichcić rzeczy banalne: jakieś pizze con funghi, pierogi z kapustą i grzybami, ciasto drożdżowe albo bakaliowe, calzone czy lasagne. Nie wspominając już nawet o regularnym pieczeniu chleba, bo ten puszkowy, hmm… W pamięć zapadły mi jednak kulinarne wyzwania w rodzaju: co przygotować na obiad, gdy dysponuje się resztką dżemu, puszką sardynek i ciastem naleśnikowym, a nie ma za to ani grama tłuszczu do smażenia? Smażymy naleśniki na oleju z sardynek i zjadamy je z dżemem. A rybka na deser.”

Gratulując kapitanowi sukcesów, a mam na myśli także książkę, spieszę dodać, że 312 dniowa żegluga była także wyśmienitą dietą odchudzającą. Żeglarz stracił 30 kilogramów. Zyskał zaś dystans do świata i głębokie przekonanie, że można realizować marzenia.