Świątynia w Pergamonie i dorsz w pergaminie
Z opóźnieniem równym spóźnionym pociągom Intercity spieszę zdać relację z podróży do Berlina. Pociąg z Warszawy spóźnił się zaledwie dwadzieścia minut. Arkadiusz wytrwał na peronie i wioząc naszą trójkę do kamienicy przy Guntzelstrasse gdzie spędziliśmy cztery wspaniałe dni opowiadał o mijanych domach, pomnikach, parkach tak ciekawie, że nie chciało się wysiadać. Najwyraźniej Arkadiusz, berlińczyk z wyboru, jest zakochany w swoim mieście. I wie o nim jeśli nie wszystko to na pewno niezwykle dużo. Wysadziwszy nas gdy dojechaliśmy na miejsce zapowiedział, że wróci po trzech godzinach, by zabrać do siebie na kolację.
Jakub z Marksem i Engelsem na Alexanderplatz
Trzy godziny na ablucje i lekki wypoczynek to aż nadto. Zdążyliśmy więc zrobić pierwszą wycieczkę po okolicy w celach zwiadowczych. Znaleźliśmy dwie dobrze się prezentujące greckie tawerny, włoski sklep z winami, serami, makaronami i zastawą stołową z majoliki połączony z barem oraz nieźle zapowiadającego się Chińczyka czyli knajpkę, w której siedzieli niemal sami skośnoocy berlińczycy.
Czy pamiętacie fotorelację Arkadiusa z przebiegu prac jego przyjaciela zajmującego się rzeźbieniem (rżnięciem jak pisał A.) w drewnie? Dlatego o to pytam, bo na ścianach mieszkania naszego blogowego przyjaciela wisi co najmniej sześć pieknych obrazów autorstwa tegoż artysty. Zwłaszcza dwa największe morskie pejzaże pełne żagli i fascynującego, promieniującego światła zrobiły na nas duże wrażenie.
Rodzinka w restauracji tajskiej
Nie muszę dodawać, że kolacja była przygotowana przez gospodarza. I oczywiście była rybna. Obie ryby – jak twierdzili gospodarze (ucałowania dla Marylki!) – jeszcze dwa dni wcześniej pływały sobie w pobliżu Międzyzdrojów skąd zostały dowiezione do domowej kuchni. Łosoś (a teraz jest najlepszy sezon na łososie) był zamarynowany w zielonym koprze i czosnku. Nie był to jednak klasyczny norweski sposób czyli gravlax lecz wariacje autorskie A. Poczynione na kanwie skandynawskiego przepisu. Rezultat taki, że z dużej ryby nic nie zostało. Została pochłonięta w towarzystwie różowe i bardzo chłodnego wina korsykańskiego.
Apetyt u Chińczyka rośnie
Drugie danie to był z kolei dorsz. Chyba jeszcze większy niż poprzedzająca go przekąska. Filety w naleśnikowym cieście stanowiły danie delikatne i wyrafinowane. Wino – jak wyżej. I w tym przypadku półmisek wrócił do kuchni całkiem pusty.
Nocny spacer (dom Arkadiusa znajduje się bowiem w odległości ok. 2 km od naszego miejsca zakwaterowania) pozwolił spalić choć pewną część zawartości naszych żołądków. To tylko po to by następnego dnia były gotowe na dalsze kulinarne przyjemności.
Abyście nie myśleli, że wozimy młodą część rodziny po świecie by ją tam tylko tuczyć to oczywiście jesteście w błędzie.
Łabędź z rzepy (jadalny) zdobi talerz krewetek w restauracji tajskiej
Odbyliśmy dwugodzinną wycieczkę piętrusem po mieście czyli tzw. city tour pozwalającą poznać topografię niemieckiej stolicy i obejrzeć wszystkie (no, prawie wszystkie) ważne punkty na architektonicznej mapie. Potem pojechaliśmy do Pergamonu. I to był wstrząs dla całej naszej trójki. Wyobraźcie sobie, że w samym centrum Europy wchodzicie do słynnego muzeum i tuż za progiem znajdujecie w zupełnie innej epoce i miejscu. Weszliście bowiem do rzymskiej świątyni zrekonstruowanej wewnątrz muzealnego gmachu ale z zachowaniem jej naturalnej wielkości i z naturalnego materiału.
Kolumny, schody, ściany, rzeźby – wszystko to rezultat prac wykopaliskowych. Fenomenalne!
Przez dwie godziny chodziliśmy od świątyni rzymskiej do greckiej, potem do asyryjskiej. Deptaliśmy nogami po marmurach, po których stąpali przed ponad dwoma tysiącami lat starożytni filozofowie i wodzowie. (Odczuwał to zwłaszcza nasz wnuk, który w pociągu czytał „Żywoty sławnych filozofów” Diogenesa Laertiosa.) Choćby tylko dla takiej wizyty warto było znaleźć się w Berlinie.
Ale nie koniec na tym. O zakupach nie będę ględził. Teraz zajmiemy się krótką relacją zza stołu. Nie byliśmy w żadnej knajpie niemieckiej, bo nie trzymamy wysoko o tej kuchni po poprzedniej bytności ( u nieistniejącego już Hardkego) w Berlinie. Odwiedziliśmy więc kolejno: grecką tawernę Nea Kanosso( tu tytułowy dorsz w pergaminie), potem chińską Tian Fu oraz tajską MaoThai. I tak też byśmy ustawili te lokale w naszym małym rankingu. Dobra klasyczna grecka kuchnia, w której na szczególne wyróżnienie zasługują smażone na oliwie sardelle – brązowy medal. U Chińczyka fantastyczna kacza zupa, doskonałe krewetki w sezamie i scampi (nie zapisałem jak to brzmi po chińsku) w cytrynie (widać te piękne morskie skorupiaki na zdjęciu) oraz w ostrym sosie papryczkowym – drugie miejsce na pudle. I wreszcie złote laury – restauracja siamska MaoThai. Każde danie to poemat. I oczywiście dziełko artystyczne. Popatrzcie na tego łabędzia z białej rzepy. Jaka szkoda było zjeść. A trzeba!
I na koniec – scenka jak z włoskiej komedii filmowej. Na wystawie wspominanego wyżej sklepu z prodotti italiani wypatrzyliśmy majolikowy półmisek brakujący nam do kompletu. Za ladą stoi młody czarnowłosy i smagłolicy dwudziestolatek i wita nas serdecznie: bona sera, bona sera. Przechodzimy więc na mowę Dantego i prosimy o piatto ovale. Chłopak w krzyk (po niemiecku) halt, stop, ja nie mówię po włosku, ja tu się urodziłem, znam tylko niemiecki. Cały lokal, z nami na czele, ryknął śmiechem. Przywabiło to ojca chłopaka, który wypytał nas o co chodzi i wytknął synalkowi lenistwo: – To Polacy mówią po włosku a mój syn chce być tylko Niemcem. Jaki wstyd.
Kupiliśmy półmisek i bardzo drogie wino ale za to z dużym upustem. I tyle naszych przygód nad Szprewą.
Komentarze
Odsypiałem cały wczorajszy dzień tydzień podróżowania i biegania z aparatem. Po selekcji materiału za chwilę zdam fotograficzną relację z mercato w Bolonii. Teraz zdjęcie z kawiarni na Piazza Magiore
http://kulikowski.aminus3.com/
Dzień dobry.
Rodzina pełna widać wrażeń i jadła rodem z południa i wschodu. Swoją drogą ja bym się jednak na jakąś knajpkę niemiecką skusiła. Zuzia wdzięczna, młodziutka i bardzo podobna do Basi (chociażby w kolorycie). A Pergamon rzeczywiście robi wrażenie. Byłam tam daaawno temu, a Ryba corocznie robi wycieczki swoich uczniów do Pergamonu. Nie zawsze są to imprezy udane, bo nie każdego młodego człowieka stare kamienie interesują.
Pyro Kochana, a gdzie Ty tam widzisz Zuzię. To Kuba choć długie ma sploty. Kuba czyli Jakub jest chłopcem. I mam nadzieję, ze choc trochę podobnym do mnie.
O jeziu, Jeziu! Chłopiec! Wnuk i następca! A Pyra przekonana, że to panienka. Skleroza, jak nic. I tak mi się podoba, ale jednak Basi oddałabym to podobieństwo.
Jeszcze jedno – niech się Kuba cieszy tymi splotami póki może. Za 20 lat mogą mu po nich zostać tylko fotografie.
Kto nie strzyże się na jeża
Temu Pyra nie dowierza 🙂
witam
za pół godziny ruszam na rozmowę o pracę
ech moi drodzy, a co ja zrobię jak się nie dogadam?
mówiąc szczerze, nie widzę żadnego innego lokalu
w którym chciałoby mi się rozwijać kunszt kucharski
:::
tradycyjnie proszę o kciuki
(jeśli jeszcze Was nie bolą)
Pergamon widziałam, hm, trzydzieści lat temu. Rok później Akropol. Rzym to akurat sierpień/wrzesień 1989 roku, akurat wtedy gdy Tadeusz Mazowiecki premierem został. W grupie wycieczkowiczów poza mną nikt nie wiedzial kto zacz. Stare dzieje, nie chce się wierzyć.
Relacja foto z mercato w Bolonii
http://picasaweb.google.pl/Marek.Kulikowski/Bologna2008
W Berlinie byłem w życiu raz, może z dziesięć lat temu na dorocznym zjeździe entuzjastów pewnego systemu operacyjnego na L. Tam po raz pierwszy spotkałem The Guru – też na L.
Zjazd odbywał się we wschodniej chyba części miasta i tam w porze obiadowej wlazłem do narożnej knajpy. Zamówiłem po niemiecku (sic!) berlinerwurst z kiszoną kapustą i tłuczonymi ziemniakami. Do tego kufel piwa.
Było wyśmienite i dla mnie to kwintesencja Berlina do dziś.
P.S.
Mój syn który ostatnio próbował w Berlinie mieszkać twierdzi, że takiego kebabu jak tam to ze świecą szukać – ot, de gustibus….
Kusicie i kusicie az zbiera mnie ochota ruszyc w droge. Jak to na wiosne.
Nie zazdroszcze chociaz pamietam Berlin jeszcze z podzielonych czasów. Moja synowy jest zakochana w Berlinie. Kiedy jada samochodem do Gdanska zawsze nocuja u pani która ich przygarnela kiedy sie zdecydowali na zmiane kraju zamieszkania. Malo brakowaloby a zostaliby w Berlinie. Teraz siedza sobie w okolicach Stuttgardu i na calym swiecie a mnie zaczyna ciagnac, tym bardziej, ze lubie szwabska kuchnie i tamtejsze wina a szczególnie Trollingery. Jak tak dalej pójdzie to moze na Zjazd pojade sobie przez Monachium, Karlsruhe a potem na wschód i obowiazkowo Warszawe.
Ot tak, wstapil do piekiel po drodze mu bylo.
Pan Lulek
Coś mam z oczmi? Godzinę temu przysiągłbym, ze nie było Laertiosa przy Diogenesie, a teraz jest! Miałem powiedzieć, że tradycja nakazuje, aby zawsze to L. dodawać, ponieważ ten „złoty osiołek” musi być opatrzony nazwiskiem, dla odróżnienia z innymi diogenesami.
Tak, czy siak, koniecznie trzeba zwrócić uwagę, że jeśli to chłopię w tym wieku czyta takie rzeczy i w tym kierunku bedzie sie rozwijał, to albo będą z niego ludzie, albo źle skończy, co i tak na jedno wychodzi 😉 Pozdrowienia dla młodego! Chuchać i dmuchać, Panie Dziadku z Panią Babcią, na te perełkę! Ale i nie przegrzewać 🙂
No nie… 🙂
wogóle dzisiejszy text trzeba 3 razy przeczytać. dobiero dostrzegłem, że jeśli na pierwszej fot. są Bracia Marx, to pod koniec paść musiała „Kacza zupa” 🙂
Obejrzałam posiłki pp Adamczewskich, targ w Bolonii okiem Marka i – jestem głodna. Jakaś różnica między tą zachodnią cywilizacją a naszymi targowiskami jest. Rozumiem niepokoje Pana Lulka – ech wsiadłby człowiek w coś, pojechał przed siebie, plecak zarzucił na ramię (kiedy to było?) i poszedł gdzie oczy poniosą. Kotki Wy moje serdeczne, korzystajcie z możliwości poruszania się po świecie jeżeli tylko macie takie okazje, bo Pyrze (na szczęście) został tylko internet i książki.
Szanowny Panie Piotrze i Blogowicze!
Czym sie róznią krewetki od scampi?Czy scampi to rodzaj podania krewetek czy rodzaj krewetek?Własnie jestem w małym sporze z kucharzem i te dania w Berlinie są świetnym pretekstem żeby to rozstrzygnąć.
Pozdrawiam
Latyrus – scampi to inaczej langustynka
Nazwą scampi w kuchni włoskiej określa skorupiaki nazywane gdzie indziej homarce. Wygląda toto jak coś pośredniego między zwykłą krewetką a raczkiem, bo ma szczypce.
Każdy zajął się czymś pożytecznym, to i ja pomyślę o konkretach. Obiad dzisiaj babski – my dwie i Ryba jeszcze w Poznaniu. Zrobię krokiety z jajek, ryż zasmażany i brokuły pod pierzynką. Deseru się nie przewiduje. Pralka mruczy w łazience, u nóg mi z cicha wyje komputer (nic się na tym nie znam ale karta graficzna kupiona do mojego nabytku okazała się „niekompatybilna” i na razie zamontowana jest stara jakaś, no i wiatraczki chodzą jak średni zetor). Kciuk trzymany w intencji Brzuchowej zaczyna mi cierpnąć.
Andrzeju Sz. Ja bym raczej zakrzyknela: o tempora!! o mores!!
Nirrod,
No to krzyczę:
O tempura!, o morus!
Ta tempura to mi Andrzej smaku narobil… na gotowana soje 😀
Smakowite opowieści i pyszne zdjęcia dzisiaj. 🙂 Arkadius będzie miał przechlapane, bo teraz wszyscy zechcą do Berlina, skoro jego kunszt kulinarny i ciceroński został potwierdzony przez Gospodarza. 🙂
Kuba złamie niejedno panieńskie serce z tymi oczami, podejrzewam.
Smakowitego dnia życzę.
Stanowczo powinno się czytać własne teksty przed upublicznieniem! Nie serca z oczami Kuba będzie łamał, tylko Kuba z takimi oczami będzie łamał niewieście serca, nawet niechcący.
puszczać kciuki
:o) …dzięki
przeszedłem wstępną weryfikację
teraz do mnie zadzwoni szef kuchni
i ustali kiedy mam się zweryfikować kuchennie
:::
ciekawostka
właściciel zrobił małą pogadankę o kuchni staropolskiej
i proszę bardzo, przywołał zupę cytrynową
(wiemy kto o tym pisał, wiemy…)
potem wspomniał o tym, że Europa kiedyś
pożądała Polaka do gotowania ryb
a Francuza do pasztetów
na co ja mu
– widzę, że czytamy te same książki
(Łebkowski o tym pisał w swojej Kuchni Polskiej)
i tu wygrałem :o)
:::
kupiłem drożdże
będę smażył racuchy jabłkowe
Gratulacje, Brzucho! 😀 Nie zaczynaj tylko znowu o racuchach.
Zupy cytrynowej w moim rodzinnym domu się nie gotowało, ale moja koleżanka robiła ja często i ja tez dla wnuczki-niejadki, która lubi kwaśne smaki.
specjalnie chciałem zrobić pobudkę racuchową
żebyście nie posnęli na forum
:::
zupa cyrtynowa zaistniała w rozmowie w kontekście historycznym
z czego z gracją wybrnąłem
– no oczywiście, u Dieslowej na co trzeciej stronie, albo limonki, albo karczoch, albo trufle, taka niegdyś była kuchnia polska
:o)
Alsa
Zdanie z sensem złamane jest ciekawsze i każe czytającemu pomysleć Ty nie prostuj, co krzywo nie stoi 😉
Brzucho
To mój kciuk przeważył. Lewy. Za załatwienie roboty, jesteś mi winien rozwinięcie o pomysle na przywracanie kartofli, coś wspomniał w ubiegłym tygodniu. Okulary przecieram i pilnie nadstawiam uszu.
o kartoflach będzie pewnie jeszcze nie raz
a początek, już w ostatnim moim blogowym wpisie
:::
najlepsze są lewe kciuki
:::
a słyszłeś kiedyś o cukrach redukujących w ziemniakach?
a może ktoś inny słyszał?
ciekawa rzecz te cukry muszę z nimi poeskperymentować
Też trzymałam kciuki za Brzucha, a skoro coś sie nalezy za to, to ja prosze o foto tych śledzi bezdymnych. Szukałam na blogu Brzucha, ale nie znalazłam. Może tutaj opublikujesz? A teraz lecę do kuchni. Smakowitego popołudnia życzę. 🙂
Taaa… Konwalie… Experymentator… Miło Cie było poznać…
Nieutulony i w spazmach
Iżyk 😉
Brzucho duszo moja fruktoza i glukoza sa cukrami redukujacymi, co oznacza, ze wiekszosc owocow i warzyw zawiera tego typu cukry.
Uprzejmie proszę o adres na blog Brzucha. Też w ramach honorarium za kciuk.
Pyro. kliknij Brzucha w brzucho 😉 to czerwone
Tam wleźć do Niego w komentarze to drogą przez mąkę. O, przepraszam – mękę.
Zamiast do Berlina trzeba będzie jeździć do Olsztyna. Oczywiście na zupę cytrynową, bo to będzie sposób na dogłębną weryfikację. A tak poważnie to gratulacje dla Brzucha. I nie podwiązuję się do trzymaczy kciuka, bo cały czas walę w klawiaturę. A to do „Playboya”, a to do „National Geografic”, a to do…no dość tego samochwalstwa i do roboty!
założyłem album na picasa
więc adres śledzi
http://picasaweb.google.pl/Brzuchomoowca/TorcikSledziowy
:::
pan od kartofli mówi mi o…
…raptownym wzroście ilości cukrów redukujących odwrotnie proporcjonalnym do temperatury
czyli jak ktoś chce, może sobie lodóką posterować słodkością ziemniaków
a nawet odwrotnie bo…
…można rekondycjonować w temp. ok. 15 st. C i po dwóch tygodniach proces ten zachodzi w drugą stronę
:::
no kto by pomyślał
Kliknęłam Brzucha i przeczytałam. Mądry, ci on mądry prawie jak Pana Lulkowa gruszkówka moja ulubiona. Roztocze? Hm , kraina słynąca destylatami chałupnej produkcji i obrzynami chowanymi w stodole. Dla mnie egzotyka, zachwyt i ociupinka nieufności. Polonizm w formie przetrwalnikowej.
z przyjemnością oczywiście zapraszam na zupę cytrynową do Olsztyna
sam ją chętnie zweryfikuję i zlustruję osobiście
:::
a póki co, to może zrobię nalewkę farmaceutów
póki cytryny w najlepszej kondycji i cenie
Panie Piotrze,
Przeszukiwarka archiwów bloga w dalszym ciągu beznadziejna. A te archiwa wciąż rosną. Przydałoby się móc szukać i odsyłać do tematów już poruszanych jak na przykład „placki z jabłkami” które przerabialiśmy przed ponad półrokiem.
Nie napomknąłby Pan komu? Może tak musi być a może da się naprawić….
PS – prasa podała, że od kilku dni w szpitalu na Szaserów w W-wie leży ciężko chory mój b. minister MON, Prezydent gen armii W.Jaruzelski. Znany z tego, że lubił zjawiać się niezapowiedziany w wizytowanych garnizonach w mieszkaniu przypadkowego oficera i sprawdzać domową biblioteczkę. Oficer, który nie posiadał w domu minimum kilkudziesięciu woluminów miał przechlapane. Ponoć kiedy był znacznie młodszy to i stan skarpetek potrafił skontrolować. Mówił, że awans społeczny od samoszkolenia nie zwalnia. Żona twierdzi, że Generał nie chce żyć. Że ma dosyć.
zamilknę teraz, bo jak mnie ktoś chwali za bardzo
to dostaję małpiego rozumu
a po co to komu i na co?
:o)
:::
choć zawsze miło słyszeć słowa uznania
:::
o Roztoczu usłyszycie jeszcze nie raz
Brzucho !
Jak sie juz usadowisz, to zrób piekny album Twojej nowej posady. Przepisów i cen nie musisz podawac. Jakos wytrzymamy. Wydaje mi sie, ze Zjazd bedzie w poblizu Twojego miejsca pracy. Dla mnie prosze zarezerowac stól na 7 fajerek. Marek proszony jest o wpadniecie i zobaczenie oraz zdegustowanie, jako mój zamawiacz ile kosztuje obiad od osoby srednio pojemnej. Ja zamawiam, Marek placi. Za te jedzenie na próbe. Wedlug zasady.
Kto to zamawial, kto bedzie placil, kto ma tyle pieniedzy. Jest to dosyc dowolne tlumaczenie popularnej ongis piosenki, która spiewal kwiat rycerstwa w Heurigerach na zakonczenie biesiadowania.
A zatem, Brzucho do dziela, Marek do kosztownosci. Mialo byc kosztowania. Wyszlo jak wyszlo.
Gratulacje i pomyslnosci, z zyczeniemi w kuchni gotój w domu czytaj
Pan Lulek
Kuba podobny do Dziadka – popatrzcie sami. Usta, nos, brwi (zrośnięte nieco!) i oczy. Zresztą, za jakieś 40 lat sprawdzimy, kto miał rację – wtedy Pan Lulek postawi kolację.
O zupie cytrynowej nie słyszałam (jak zwykle, niedouczona), brzmi ona w kontekście kuchni polskiej cokolwiek egzotycznie, zwłaszcza w zestawieniu z żurkami i innymi przaśnymi potrawami. U króla Stasia na dworze – a, to co innego!
U nas wielka kontrowersja, otóż przedsiębiorczy facet otworzył knajpkę, której główną atrakcja jest szałwia niekoniecznie kuchenna – salvia divinorum (ta ma i owszem, zastosowanie w medycynie).
Przedsiębiorczy serwuje napary, można sobie popalić, można żuć i co tam jeszcze. Pokazywali delikwenta „na haju” po zażyciu, trzepały nim konwulsje, jakby go silny prąd pieścił. I za to płacić?! Konsylium mędrców ustaliło, że to niebezpieczne i trzeba zdelegalizować (póki co – jest to legalna roslina). Przedsiębioczy powiada, że nic nie szkodzi, on już ma w projekcie inne legalne rośliny, które robią równie dobrze, a może i lepiej.
Idę podlać moje dwie salvie officinaliski.
-10C , śnieg na przemian ze słońcem.
Alicja !
Przy ujemnych temperaturach nie wolno podlewac roslin. Moja szalwia zimuje w ogródku ale nie byla podlewana. Teraz jest, ale temperatury w ciagu dnia to + 16 stopni Celsjusza i slonce jak glupie. Podobno gdzies sa góra ze sniegiem i slonce.
Kto wie
Pan Lulek
Rzeczywiście Pyra musiała być rano nieprzytomna jeżeli Kubę w dziewczynę przerobiła. Nie dość, że ślepa, to jeszcze nie widzi.
A u mnie wydarzył się dzień bez gotowania – Ania do wieczora w szkole, Ryba poszła w towarzystwo i zginęła dokumentnie, więc plany obiadowe wyrzuciłam do kosza. Gdyby tak częściej, to może bym i schudła.
Ciao Amici!!!
Oooooooooo Berlin,w zeszle wakacje bylismy tam pare dni.Mnie najbardziej podobala sie berlinska komunikacja!!!Cale dnie przemieszczalismy sie wygodnymi kolejkami,To dla turysty prawdziwy skarb.Zwlaszcza,gdy niewiele czasu na zwiedzanie.Nie mielismy nigdy wielkiego zdania o niemieckiej kuchni,ale podczas ostatniej wizyty mile nas zaskoczyla. W KaDeWe rowniez skosztowalismy niemieckich kielbasek.Byly wismienite,a w Charlottenburg,w typowo niemieckiej knajpie zjedlismy pyszny obiad,popijany oczywiscie wielkim piwskiem rodzimej produkcji!! 🙂
Pozdrawiam Gospodarza i Blogowiczow!!
Ciao!!!
Aaaach zapomnialam dodac,ze zdjecia z Bolonii-boskie!!!!!
Moj syn dopiero co z Rzymu wrocil,ale takich smakowitosci nie przywiozl 🙁
Pisałam już , że mój obiad diabli wzięli, ale zostało mi 6 jaj na twardo. Na kolację zrobiłyśmy dwie sałatki – jedna jajeczną (jajka w grubych kawałkach, kilkanaście grzybów marynowanych w kosteczkę, pęczek szczypiorku, 0,5 puszki groszku, 1 ogórek konserwowy, sól, pieprz, 2 łyżki majonezu) drugą zrobiła ryba – paczka mrożonych brokułów (gotowane 3 min), opakowanie fety, paczka zrumienionych na maśle płatków migdałowych, sok cytrynowy, oliwa, sól, pieprz , 2 zmiażdżone ząbki czosnku. Do tego bułgarskie wino czerwone Serac
Drogi Panie Adamczewski, właśnie słucham pnaskiej opowiescie w Toku. I prawde mówiąc, opowiesc mnie poważnie osłabia. Mieszakałem w Niemczech wiele lat. Znam ten kraj jak mało który. Na człeka, który ponoc zajmuje sie lukulliami, jest pan wyjątkowym nieprofesjonałem. Kuchnia niemiecka jest bardzo dobra, a w porównaniu z naszą idealną. Przypominam sobie, że kiedy po dłuższym czasie przyjechałem do Polski, próbowałem coś zjeść w restauracji warszawskiej, było to zupełnie nie zjadliwe, wręcz wstrętne. Ale rozumiem, że pan musi pod publiczkę……
Jak mozna to dziwacznie rozprawiac o jedzeniu lub o winie. Jestem zadziwiony. „Wino nie było tanie”………. Czy Pan wie, co to jest kamien winny????? A ta historia o muzeum w Pergamonie, to zupełnie jakies żarty.
Tak o cukrach ziemniaczanych.
Nie jadł nikt z Was podmarzniętych ziemniaków?
Tak jak pisze Brzucho, niskie tempratury wywołują u kartofelka przyrost słodyczy.
Nie musi być ” mniej niż zero”, wystarczy mniej niż +4. I będzie słodki.
I mdły. Nie wiem do czego taki może smakować?
Ostatnią wizytą na targu kupiłem u swego stałego dostawcy kartofle marki ” Anielka”. Ja mu wierzę , że to Anielka. Co mam nie wierzyć, u niego Irga to irga, irys to irys, anielka to anielka. Zazwyczaj na targach i bazarach są Irgi i Irysy i żółte, czyli takie najbardziej lubiane i najchetniej kupowane gatunki. Niektórzy to jeszcze mityczne amerykany sprzedają!!
Kiedyś miał takie które zwał Jagodami, miały skórkę właśnie jagodzianego koloru. Tak jak i Anielka nie znoszą przegotowania, robi się z nich gęsta paćka. Muszą być jak makaron aldente 😉
Ciekawym kiedy będą ziemniaki o nazwie Rozalka??
Będą dobre do pieczenia?
W supermarketach są już do kupienia selekcjonowane odmiany najlepsze do pieczenia, gotowania, na sałatki, frytki. Droższe, ale są.
Brzuchu! A w Narolu, U Rufina to byliśmy pewnych wakacji. Z pełną świadomością i premedytacją, nie przypadkiem.Bo gdybyśmy trafili tam przypadkiem, to pewnie miejsce minęlibyśmy szerokim łukiem. Niepozorne i niezachęcające, panowie sączący winko w ogrodzie przy domu nie byli zachętą do odwiedzin. Wystrój jak w barze geesu.
Ale pozory mylą!! Smacznie było!! Sloufoodowo…
Z Panem właścicielem też rozmawialiśmy, nawet rabat był w rachunku….
Ale to Twój temat, nie będę ubiegał.
Napisz coś o Narolu, chętnie poczytam. Poczytamy!! 🙂
Ludzie!!!
Tam nawet tanie wino podane jest z chłodziarki, do tego szklaneczki- literatki !! Nie jakieś plastiki, lub gwint! Szacunek dla każdego klienta.
Pusto w polu i w komorze, przednowek idzie 🙁 Dzis ugotowalam ostatnie wlasne ziemniaki (Charlotte) i trzeba sie bedzie rozejrzec po rynku tzn. zadzwonic do chlopa, jednego z dwoch w okolicy uprawiajacych kartofle i dostarczajacych na zamowienie. Tej zimy jeszcze nie kupowalismy, bo wlasne plus worek polskich lordow i winety wystarczyly wlasnie do dzisiaj.
A propos cukrow w ziemniakach, to jakos nie wierze w odwracalnosc procesu. Ziemniaki przemarzniete staja sie slodkie i obrzydliwe na zawsze. Mozna je chyba tylko przerobic na syrop skrobiowy albo alkohol.
Czy Państwo się ze mną zgodzą? Wystarczy jeden, z pozoru banalny i niepasujący do reszty składnik, aby stare, poznane wszerz i wzdłuż danie nabrało świeżości i powabu osiemnastolatki (bez żadnych podtekstów, niestety, nie ten wiek i nie ten stan cywilny)… Ale, do adremu, jak to się mówi. Peregrynując kilka dni temu przez piękne Roztocze natknąłem się na rzecz nadzwyczajnej dobroci. A żeby już prosto było od początku: dokladnie w Józefowie, w małym ale czystym barze dworcowym. Zmęczony i okrutnie głodny zamówiłem żur….. Dostałem miskę zupy, w której oprócz zwyczajnych dla tej potrawy ingrediencji pływało kilka sporych kawałków…TWAROGU. Oddać smaku, jaki topniejący w gorącej zupie ser wytworzył wspólnie z kiełbaską i jajeczkiem na twardo, naprawdę nie sposób! Trzeba przekonać się o tym organoleptycznie.
Co naprawdę polecam.
PS.
Twaróg na ciepło sam w sobie jest strzałem w dziesiątkę. Wystarczy na zeszkloną na maśle cebulkę wsypać kilka garści rozdrobnionego sera i pozwolić, aby zaczął sie topić. Jeszcze lekko twardawy, a już ciągnący jest przepyszny. No i zapach, jaki się wtedy roztacza, poraża. A podany z nim makaron nie starszy już widmem pracowniczej stołówki.
Pierogi udaly mi sie wczoraj znakomicie.
Brzucho- good luck… Ten twoj torcik sledziowy wskazuje na fantazje raczej ulanska…
Berlin wspanialy. Moj syn byl zachwycony. Mlodzi ludzie bardzo lubia to miasto. Arkadius (tez troche mniej aktywny na blogu ostatnio) po raz kolejny zdobyl trzy gwiazdki za goscine i piekne przedstawienie swojego miasta.
Musze tez sprawdzic te cytrynowa zupe. Uwielbiam chinska „hot & sour”… moze to byloby cos w tym rodzaju?
a.
O matko huto!
Antek, jak Ty trafiłeś mnie Narolem teraz, oj, jak mnie trafiłeś
Rubin mu jest z nazwiska, Jurek z imienia
zaraz dam linka do mojej recenzji na Gastronautach
http://www.gastronauci.pl/lokal.php?p=1587
Rubin to nasz skarb, tajna broń, perła
ostatnio skusiliśmy w to miejsce Maćka Kuronia
miał oglądać Roztocze, a poznał tylko najbliższą okolicę Narola
nie udało mu się oddalić choćby i na dziesięć kilometrów
chyba ze trzy dni :o)
:::
kurcze, kogośmy w to miejsce nie wozili
aż miejsce to stało się probierzem, papierkiem lakmusowym
po reakcji (albo braku) wiedzieliśmy już wszystko
o poczuciu kuchennego smaku u delikwenta
jeśli się nie zakochał w kucharkach
(bo Rubin wyjątkwą ma rękę do uroczych kuchareczek)
to oznaczał mniej więcej, że pies z nim tańcował
szkoda na takiego kogoś stołu
a tajną bronią jest kran w wodą
kto się na niej nie pozna, ten kiep
:::
otóż cały Narol stoi na świetnej wodzie
mają tam nawet zakład jej butelkowania
(nie pomnę teraz jak się nazywa)
no i całe miasto ma w kranach tę samą cudną wodę
ale że ma nowszą instalację
więc w kranach jest zdecydowanie smaczniejsza
Rubin do popiwnej kegi leje wodę ..podłącza do piwnej pipy
gazuje i sprzedaje
ja tam wolę tę wodę niż cokolwiek innego
no chyba że gospodarz wyciągnie flaszkę żurawinówki
:::
innym razem Wam opowiem jak w Szczecinie gotowałem Niebieskie Szwedy
czyli takie ziemniaki z jagodową skórką i nibyfioletowym środkiem
na alkohol, na alkohol !!!
Brzucho, ja bardzo proszę o wyjaśnienie, co to jest nibyfioletowy środek!
:o) ja jestem z lekka daltonistą
kolory nie robią na mnie takiego wrażenia
jakiego by oczekiwały
a te kartofelki miały mieć po ugotowaniu fioletowy miąższ
..a nie miały
żółtawe były jak większość
ale i tak opowieść, jaką zaserwowałem uczestnikom kolacji
zrobiła swoje, a podanie kompletnie ich zdruzgotało
opowiem to wszystko jutro
ucieszy to tropicieli formy nad treścią
:o)
No to poczekam do jutra. A swoją drogą, to czego ja sie nie dowiaduję na tym blogu! Wiem, co to znaczy być prawie w ciąży, co to nibyfioletowy środek, a teraz jeszcze, że można być z lekka daltonistą! Muszę się przespać z tą wiedzą! Smakowitych snów wszystkim życzę. 😀
A ja poprosze o zdjecia tego polmidska z majoliki. Mam uzbierana duza (duza!) kolekcje talerzy majolikowych i fajansow z calej Europy, w tym jedno przedziwne nieduze naczynie manufaltury Ginori z XVIII wieku. Sluzylo mi za dzbanek do mleka przez kilka lat i wrzucalam je spolpknie do zlewu, jak mleko sie skonczylo, az zobaczyl to przedstawiciel dzisiejszej firmy Richard Ginori, ochrzanil mnie i kazal trzymac w kredensie, bo jest bardzo rzadkie. Od tego czasu naczynie przestalo mnie interesowac, nie mam z niego takiej przyjemnosci jak mialam i czekam kiedy bede mogla zrobic na nim kokosowy interes.