Świątynia w Pergamonie i dorsz w pergaminie

Z opóźnieniem równym spóźnionym pociągom Intercity spieszę zdać relację z podróży do Berlina. Pociąg z Warszawy spóźnił się zaledwie dwadzieścia minut. Arkadiusz wytrwał na peronie i wioząc naszą trójkę do kamienicy przy Guntzelstrasse gdzie spędziliśmy cztery wspaniałe dni opowiadał o mijanych domach, pomnikach, parkach tak ciekawie, że nie chciało się wysiadać. Najwyraźniej Arkadiusz, berlińczyk z wyboru, jest zakochany w swoim mieście. I wie o nim jeśli nie wszystko to na pewno niezwykle dużo. Wysadziwszy nas gdy dojechaliśmy na miejsce zapowiedział, że wróci po trzech godzinach, by zabrać do siebie na kolację.

berlin_1.JPG

Jakub z Marksem i Engelsem na Alexanderplatz

Trzy godziny na ablucje i lekki wypoczynek to aż nadto. Zdążyliśmy więc zrobić pierwszą wycieczkę po okolicy w celach zwiadowczych. Znaleźliśmy dwie dobrze się prezentujące greckie tawerny, włoski sklep z winami, serami, makaronami i zastawą stołową z majoliki połączony z barem oraz nieźle zapowiadającego się Chińczyka czyli knajpkę, w której siedzieli niemal sami skośnoocy berlińczycy.

Czy pamiętacie fotorelację Arkadiusa z przebiegu prac jego przyjaciela zajmującego się rzeźbieniem (rżnięciem jak pisał A.) w drewnie? Dlatego o to pytam, bo na ścianach mieszkania naszego blogowego przyjaciela wisi co najmniej sześć pieknych obrazów autorstwa tegoż artysty. Zwłaszcza dwa największe morskie pejzaże pełne żagli i fascynującego, promieniującego światła zrobiły na nas duże wrażenie.

berlin_2.JPG

Rodzinka w restauracji tajskiej

Nie muszę dodawać, że kolacja była przygotowana przez gospodarza. I oczywiście była rybna. Obie ryby – jak twierdzili gospodarze (ucałowania dla Marylki!) – jeszcze dwa dni wcześniej pływały sobie w pobliżu Międzyzdrojów skąd zostały dowiezione do domowej kuchni. Łosoś (a teraz jest najlepszy sezon na łososie) był zamarynowany w zielonym koprze i czosnku. Nie był to jednak klasyczny norweski sposób czyli gravlax lecz wariacje autorskie A. Poczynione na kanwie skandynawskiego przepisu. Rezultat taki, że z dużej ryby nic nie zostało. Została pochłonięta w towarzystwie różowe i bardzo chłodnego wina korsykańskiego.

berlin_3.JPG

Apetyt u Chińczyka rośnie

Drugie danie to był z kolei dorsz. Chyba jeszcze większy niż poprzedzająca go przekąska. Filety w naleśnikowym cieście stanowiły danie delikatne i wyrafinowane. Wino – jak wyżej. I w tym przypadku półmisek wrócił do kuchni całkiem pusty.
Nocny spacer (dom Arkadiusa znajduje się bowiem w odległości ok. 2 km od naszego miejsca zakwaterowania) pozwolił spalić choć pewną część zawartości naszych żołądków. To tylko po to by następnego dnia były gotowe na dalsze kulinarne przyjemności.

Abyście nie myśleli, że wozimy młodą część rodziny po świecie by ją tam tylko tuczyć to oczywiście jesteście w błędzie.

berlin_4.JPG

Łabędź z rzepy (jadalny) zdobi talerz krewetek w restauracji tajskiej

Odbyliśmy dwugodzinną wycieczkę piętrusem po mieście czyli tzw. city tour pozwalającą poznać topografię niemieckiej stolicy i obejrzeć wszystkie (no, prawie wszystkie) ważne punkty na architektonicznej mapie. Potem pojechaliśmy do Pergamonu. I to był wstrząs dla całej naszej trójki. Wyobraźcie sobie, że w samym centrum Europy wchodzicie do słynnego muzeum i tuż za progiem znajdujecie w zupełnie innej epoce i miejscu. Weszliście bowiem do rzymskiej świątyni zrekonstruowanej wewnątrz muzealnego gmachu ale z zachowaniem jej naturalnej wielkości i z naturalnego materiału.

Kolumny, schody, ściany, rzeźby – wszystko to rezultat prac wykopaliskowych. Fenomenalne!

Przez dwie godziny chodziliśmy od świątyni rzymskiej do greckiej, potem do asyryjskiej. Deptaliśmy nogami po marmurach, po których stąpali przed ponad dwoma tysiącami lat starożytni filozofowie i wodzowie. (Odczuwał to zwłaszcza nasz wnuk, który w pociągu czytał „Żywoty sławnych filozofów” Diogenesa Laertiosa.) Choćby tylko dla takiej wizyty warto było znaleźć się w Berlinie.

Ale nie koniec na tym. O zakupach nie będę ględził. Teraz zajmiemy się krótką relacją zza stołu. Nie byliśmy w żadnej knajpie niemieckiej, bo nie trzymamy wysoko o tej kuchni po poprzedniej bytności ( u nieistniejącego już Hardkego) w Berlinie. Odwiedziliśmy więc kolejno: grecką tawernę Nea Kanosso( tu tytułowy dorsz w pergaminie), potem chińską Tian Fu oraz tajską MaoThai. I tak też byśmy ustawili te lokale w naszym małym rankingu. Dobra klasyczna grecka kuchnia, w której na szczególne wyróżnienie zasługują smażone na oliwie sardelle – brązowy medal. U Chińczyka fantastyczna kacza zupa, doskonałe krewetki w sezamie i scampi (nie zapisałem jak to brzmi po chińsku) w cytrynie (widać te piękne morskie skorupiaki na zdjęciu) oraz w ostrym sosie papryczkowym – drugie miejsce na pudle. I wreszcie złote laury – restauracja siamska MaoThai. Każde danie to poemat. I oczywiście dziełko artystyczne. Popatrzcie na tego łabędzia z białej rzepy. Jaka szkoda było zjeść. A trzeba!

I na koniec – scenka jak z włoskiej komedii filmowej. Na wystawie wspominanego wyżej sklepu z prodotti italiani wypatrzyliśmy majolikowy półmisek brakujący nam do kompletu. Za ladą stoi młody czarnowłosy i smagłolicy dwudziestolatek i wita nas serdecznie: bona sera, bona sera. Przechodzimy więc na mowę Dantego i prosimy o piatto ovale. Chłopak w krzyk (po niemiecku) halt, stop, ja nie mówię po włosku, ja tu się urodziłem, znam tylko niemiecki. Cały lokal, z nami na czele, ryknął śmiechem. Przywabiło to ojca chłopaka, który wypytał nas o co chodzi i wytknął synalkowi lenistwo: – To Polacy mówią po włosku a mój syn chce być tylko Niemcem. Jaki wstyd.

Kupiliśmy półmisek i bardzo drogie wino ale za to z dużym upustem. I tyle naszych przygód nad Szprewą.