Ta karczma Rzym się nazywa…
Tytuł oczywiście ukradziony. Ale chociaż dobremu Autorowi. I pasuje jak ulał do opowieści o rzymskich peregrynacjach kulinarnych. Choć jak zwykle zacznę od smrodku dydaktycznego (a to też ulubiony zwrot innego wielkiego polskiego pisarza).
Do Rzymu pojechaliśmy głównie po to, by pierwsze kroki po Wiecznym Mieście Zuzia i Kuba stawiali w naszym towarzystwie. To my, dziadkowie, chcieliśmy naszym wnukom pokazać Colosseum, Campo di Fiore, Fontana di Trevi, Watykan. Zarażamy ich systematycznie miłością do Włoch, ich kultury, historii no i oczywiście kuchni. Nawiasem mówiąc takie wycieczki po Polsce (Kraków, Gniezno, Gdańsk) już były.
Hotel wybrałem celnie. Via dei Serpenti ciągnie się od Via Nazionale do Via Cavour i kończy się na Colosseum. Blisko stąd do wszystkich miejsc, które postanowiliśmy odwiedzić. No, prawdę mówiąc na Plac św. Piotra jest kawał drogi, ale poranna wędrówka w rześkim jeszcze powietrzu to sama przyjemność.
Prawdę mówiąc, dzieci nie mogły się zdecydować, co im najbardziej się podobało. W końcu orzekły zgodnie: za dużo tu zabytków. Na knajpki już nie kręciły nosem. Zdecydowanie wybrały Gli Angeletti. Małą trattorię leżącą w bocznej uliczce w pobliżu naszego hotelu o dźwięcznej nazwie Anfiteatro Flavio. U Aniołków już od wczesnego wieczora tłoczno. Za każdym razem wybieraliśmy ten sam stolik – na dworze, pod oknem, przez które co jakiś czas wyglądali kucharze, by złapać nieco świeżego luftu. Pierwszego dnia jeden z nich zagadał do nas śpiewnym ruskim akcentem:
– Dobryj wieczer panstwu. Smakui to co gotui? A dziewczynka zadowlona z kliuseczek z maslem?
Nas zamurowało. – Pan Rosjanin? – zapytaliśmy.
– Nie, ja ze Lwowa. Po mamie Poliak, po tacie Ukrainiec. A mieszkam w Rzymu już dziesięc liat i jestem tu kucharzem. Poznał ja że Poliaki to się i witam.
Za każdym razem Wiktor doradzał nam, co brać na kolację. Raz była to kaczka w sosie cytrynowym, raz linguini puttanesca, raz bruschetta con salumi, a zawsze na deser tiramisu i zabaglione. Wino rosso a casa, bo tanie, a jak zapewniał Wiktor nie gorsze niż markowe w butelce. I prawda. (Tu muszę dodać, że nasze najwyższe zdumienie wzbudził sporych rozmiarów koszyk przyniesiony wraz z bruschettą, czyli grzanką z pomidorami, w którym leżało 8 gatunków kiełbas. Do tego deska i nóż. Pogryzając grzankę należało kroić kolejne plastry kiełbasy i zajadać się do woli za te same małe pieniądze.)
Choć nasze pogaduszki były krótkie, bo Wiktora wzywały obowiązki kuchenne, to polubiliśmy tego doskonałego rzymskiego kucharza ze Lwowa. Pozdrawiamy go serdecznie, jak i jego siostrę, która „zamężna jest w Kozliu pod Opoliem”.
Druga ristorante, do której wybraliśmy w zapyziały region miasta, aż pod Stazione Termini, na Via Marghera, to knajpka Gemma alla Lupa (czyli Gemma karmiąca gości, jak wilczyca Remusa i Romulusa). Nad drzwiami ristorante widniał napis: Alla Lupa. Okazało się, że Gemmmy już nie ma. Karmią jak wilczyca założycieli Rzymu jej następcy.
Zaczęło się niezbyt zachęcająco. Aż trzy nasze propozycje spotkały się z jednakową odpowiedzią: – dziś nie ma. A były to klasyczne rzymskie potrawy. Na szczęście dalej już poszło lepiej. Trippa alla Romana (flaki po rzymsku) były. I to jakie: ho, ho! Dorada z grilla – też. Ale najwspanialszym daniem była rzymska klasyka, czyli coda alla vaccinaria. Tę piękną nazwę ma zwykły krowi ogon, gotowany i duszony w sosie pomidorowym z warzywami, rodzynkami, gałką muszkatołową, orzeszkami pinii, cynamonem, odrobiną gorzkiej czekolady i białym winem. Dalece nie wszystkie ingrediencje zdążyłem wymienić, a już zgłodniałem.
Aby zjeść to cudo bez katastrofy wymagającej oddania całego ubrania do pralni, a klienta pod prysznic – kelner owija gościa wielkim obrusem, stawia przed nim butelkę frascati i patrzy z radością jak smakosz pałaszuje chrząstki, resztki mięsa znajdującego się na kostkach ogona, a sos wymazuje świeżym, gorącym chlebem.
I tak to było.
Komentarze
Zazdroszczę Panu wędrówek po Włoszech. Cudowny kraj ze wspaniałą kuchnią. Niestety, jako wielbiciel wędrówek (trekingu) po Alpach nie byłem nigdy na południe od Bolonii. Nie jadam również w eleganckich restauracjach, raczej preferuję małe knajpki. Bardzo lubię kuchnię piemoncką z charakterystycznym ryżem, a najbardziej mi smakowała potrawa (mogę mylić nazwę) panissa – ryż z serem i fasolą oraz w Genui pizzę z serem; z ziołami i oliwkami lub z owocami morza. Zawsze mnie zachwycał smak pizzy włoskiej, może jest to wpływ palenisk na drewno, które się czasami spotyka. Ciekawa jest również kuchnia trydencka, niesamowite połączenie wyrafinowanej kuchni włoskiej z trochę ciężką kuchnią austriacką. Melanż godny pozazdroszczenia.
PS. mam do Pana prośbę. Nie daję sobie rady ze świeżą bazylią. Jest to zioło, które króluje w mojej kuchni, ale ciągle mam wrażenie, że suszona bazylia daje w moich potrawach więcej aromatu niż świeża. Może ja coś źle robię? Proszę o pomoc. Mam świeże listki bazylii, potrawę i …
Z pozdrowieniami
Ja też wolę małe knajpki leżące na uboczu i pełne tubylców a nie turystów. Ale czasem i to z musu (choć nie bez snobistycznej przyjemności) chodzę do tych bardziej luksusowych.
Każdy region Włoch ma swój specyficzny urok kulinarny. Dlatego co rok jeździmy gdzie indziej. Na szczęście to duży (a raczej długi) kraj i mamy jeszcze wiele do posmakowania.
A w sprawie bazylii wszystko jest jak trzeba. Wszystkie zioła suszone pachną bardziej intensywnie niż świeże. Wyparowała z nich woda i został skoncentrowany aromat i smak. Do potrawy dodaje się np. pół łyżeczki suszonej bazylii czy rozmarynu a gdy te same zioła są świeże to trzeba wsadzić cały pęczek.
Proszę więc dawać więcej świeżych listków i smak bazylii będzie intensywniejszy. Smacznego!
Nie przepadam za dodawaniem do mięs sosu na bazie pomidorów. Ogon wołowy jest bardzo smaczny ugotowany z włoszczyzną i serwowany z puszystym sosem chrzanowym ( też trzeba owinąć się serwetą !) .