Do trzech razy sztuka

To będzie ostatnia sycylijska relacja. Choć wcale nie dlatego, że nie miałbym ciekawych tematów, lecz dlatego, by nie wprowadzać monotonii i włoskiego terroru. Zwłaszcza, że kolejnym tematem będzie Rzym.

Nie będę więc rozpraszał się i ględził o pięknym krajobrazie (a jakiż by miał być w okolicach Taorminy?!), kwiatkach (fioletowe kiście bugenwili oszałamiają wielkością) czy zabytkach (o greckich wykopaliskach już było), tylko przejdę do spraw nas smakoszy najbardziej interesujących.

Tu dobrze zjeść to nie sztuka. Sztuką jest zjeść, popijając dobrym winem smakowicie i nie przepłacić. Jak w każdym na świecie regionie turystycznym ludzie miejscowi usiłują zarobić w sezonie na ludziach przyjezdnych tyle, by przez resztę roku móc dostatnio żyć. Na szczęście dla nas – odwiedzających Italię – sezon trwa tu znacznie dłużej niż w bardziej na północ położonych punktach Europy. A ceny są odwrotnie proporcjonalne do długości sezonu. Czyli – dłuższy sezon – niższe ceny.

Wiedząc to odwiedziłem kilka renomowanych i znanych ristorante, w których płaciłem około stu euro za kolację dla naszej czwórki (wliczając w to litr wina). Na szczęście Zuzia  jest niejadkiem. Ograniczała się (na zmianę co drugi dzień) do spaghetti con burro, czyli prostego makaronu z masłem lub dorady z grilla. Oba dania nie należą do tych drogich. Równie monotonne były jej desery. Wyłącznie lody – przyznać trzeba, że pyszne. Barbara też nie jest osobą nabijającą koszty kolacji. Jedno danie, na ogół cozze lub vongole (małże większe i podłużne lub mniejsze okrągłe), czasem calamari fritti lub pesce misto czyli smażone kalmary lub kilka gatunków ryb. Popisy dawaliśmy my dwaj – Kuba (14 lat, a apetyt jak u 20-latka) i ja. Antipasti to czasem jeżowce, czasem ostrygi (tu to nie luksus i nie drożyzna), marynowana ośmiornica, sardele w oliwie lub grzyby czy warzywa z grilla. Czasem zupa, w tym wprost genialna z małży i grochu włoskiego, częściej któryś z makaronów (np. Amatriciana, a la Norma lub z owocami morza). Danie główne to zazwyczaj ryba: pesce spada w sosie cytrynowym, orata alla griglia lub pieczona spidola.

Oczywiście wszystko z akompaniamentem białego chłodnego wina. Dwa nasze ulubione gatunki to Platinum Colombo i Corvo.

Desery były wręcz banalne: panna cotta, tiramisu lub fragole con zabaglione, czyli babeczka ze śmietany, tort biszkoptowy z serem mascarpone i truskawki w sosie z żółtek i cukru. Pisząc to – cały czas się oblizuję.

Te droższe restauracje (podaję nazwy do wykorzystania) to Sabbie d’Oro (Złote Piaski) w Giardini Naxos i A Zammara w Taorminie. O tej ostatniej muszę dodać kilka słów. Na wąskiej spadzistej uliczce, odchodzącej od głównego deptaka kurortu w starej dość odrapanej kamieniczce, mieści się głośny lokal. Kilka salek wewnątrz i… kilkanaście stolików na podwórku, które dawniej był gajem pomarańczowym. Dziś zostały zaledwie cztery drzewa, ale owoce na nich wiszą. Specjalnością kucharza są pulpety z mięsa owijane w liście cytryny i pieczone na grillu. Ich nazwa włoska brzmi w moich uszach jak poezja: polpette alle folie di limone. Rzeczywiście pycha. Równie doskonałe jest tagliolini ai gamberetti e pistacchio (makaron z krewetkami w sosie z pistacji) i prosta pasta con le sarde, tzn. makaron z sardynkami. Desery – patrz wyżej.

W mniej znanych trattoriach (z wcale nie gorszą kuchnią, ale nie snobistyczną i miejscową publicznością) można doskonałe kolacje zjeść za połowę ceny z A Zammara czy Sabbie d’Oro.

Na koniec kilka słów o nieznanym nam dotąd przysmaku. To kandyzowany owoc, zwany cedro. Nazwa przywodzi na myśl orzech cedrowy, a to tymczasem cytrus. Po prostu wielka, podwójnej wręcz wielkości cytryna, i do tego słodka. A kandyzowana oczywiście jeszcze słodsza. I o pięknym odświeżającym aromacie.

I tyle wspomnień spod wulkanu. Jutro przenosimy się pod Colloseum. Też smacznie.