W Myrfjord mieszkałem obok dorszy

 

Do Myrfjord dotarliśmy w środę późnym popołudniem. Rozlokowano nas w typowych dla Norwegii drewnianych domach stojących nad samym fiordem. Pod moimi oknami widać było w wodzie wielkie pływające koła sadzyków. Tam właśnie mieszkają dorsze karmione przez dwadzieścia tygoni malutkimi śledziami, by mogły przybrac na wadze. Wrzucono np. 100 kg ryb, by wyciągnąć w odpowiednim momencie niemal dwa razy tyle.

Słońce było w zenicie. Jak przez cały czas naszego pobytu w północnej Norwegii czyli  Finnmark. Wcześniej musieliśmy pokonać trasę z Kirkenes (tuż obok Murmańska) lądując po drodze w Vadso, potem w Vardo, następnie w Batsfjord, Berlevag by zakończyć  ten lot w Hammerfest. Warto zajrzeć do atlasu by uzmysłowić sobie meandry tej podróży.

Po przenocowaniu w miejscowym hotelu (słońce nadal w zenicie) zamustrowaliśmy na pokład  statku firmy Hurtigruten (co znaczy ?szybki rejs?) o pięknej nazwie „Kung Harald”, gdzie zjedliśmy świetne śniadanie czyli rewelacyjne norweskie chleby, do których dobieraliśmy do woli sery (bardzo oryginalne brązowe kozie o niespotykanym smaku), wędliny z reniferów oraz śledzie (na słodko), łososie (na ostro), dorsze (na surowo). A wszystko popijane zimnym mlekiem (pyszne) lub doskonałą wodą. Lubiący ekstremalne wyzwania pili kawę.

Morze w fiordzie było gładkie jak pupa niemowlęcia. Obyło się więc bez sensacji. Po trzech godzinach dotarliśmy do Havoysund.

Pani Jola pakuje czarniaka, który trafi aż do Afryki

Teraz czekały nas dwie wizyty w zakładach przetwórstwa rybnego i rejs kutrem na połów krabów.
W zakładzie Hermann Baccalao (oprowadzał nas współwłaściciel Vigo Hermann) obserwowaliśmy suszenie i pakowanie czarniaka przygotowywanego  do wysłania do Afryki. Przy taśmie wśród pakowaczek kilka Polek. Wśród załogi Polaków było więcej.. Z rozmów wynika, że zadowolonych z wysokich zarobków i nieco mniej z tego permanentnego dnia, zamieniającego się po kilku miesiącach w ciągłą noc.

Właściciel Tobo Fisk prezentuje filet  dorsza

Drugi zakład to Tobo Fisk (także spotkanie z właścicielem), w którym najpierw obserwowaliśmy linie filetowania dorsza a potem odbieranie z kutra wielkich krabów królewskich. Tu też pracują nasi rodacy. Jest ich dwanaścioro.

Gdy mieliśmy zamustrować się na kutrach morze pokazało kły. Wiatr wywołał takie fale, że nasi gospodarze kategorycznie odmówili  wpuszczenia nas na pokład. Basia ucieszyła się (dyskretnie), bo mimo obfitego zaopatrzenia w odpowiednie leki bała się tego rejsu. Ja udawałem, iż bardzo żałuję pozostawienia nas na lądzie.

Te kraby zasługują na nazwę „królewskie”

Zamiast na morze udaliśmy się do restauracji na małe co nieco. Oczywiście z łososia. I tu spotkaliśmy Polkę, która w Havoysund „zamustrowała” przed sześciu laty i nie ma zamiaru stąd wyjeżdżać.
Wieczór, a właściwie noc, bo kolacja skończyła się grubo po północy (słońce oczywiście w zenicie) spędziliśmy w lokalu o pięknej nazwie „Arctic View”. Ale to wydarzenie godne jest osobnego potraktowania. Tu specjalnie dla nas gotował najwybitniejszy kucharz norweski laureat Bocus d’Or  czyli złotego medalu mistrzostw świata w gotowaniu,. A teraz będzie  znany skrót  c.d.n.